Spójrz na mnie...

Hej, przepraszam za dość długą przerwę i mam pewną prośbę.
Widzę, że wiele osób to czyta, a tak mało zostawia po sobie ślad. Piszcie proszę opinie i gwiazdki.

Jakby kto nie wiedział: w poprzedniej części Eric, Jonas i Mark znęcają się nad chłopcem z wyjątkową kreatywnością. Tak samo w poprzedniej - poprzedniej.

To co? Zaczynamy?

Ktokolwiek to widzi?

Ktokolwiek to czyta?

Naprawdę, jestem na skraju zawieszenia. Chyba zawieszę. Wybaczcie.

Tak jak mr_alpaczka miszczowsko ujęłaby to "ale gówno."

____

Eric, Mark i Jonas stali nad człowiekiem.

Nie, to już nie był człowiek.

Był psem, jak mu kazali, był wrakiem.

Chciał nie czuć.

- To co z nim robimy? - Eric nerwowo przygryzł wargę. Nie chciał tego zrobić...

- No jak to co? - wywrócił oczami najstarszy z trójki - Mark. - Szef kazał go już zabić. Powiedział, że wystarczająco go zniszczyliśmy. - ucieszył się blondyn.

- Będzie niezła nagroda. - potwierdził Jonas, obracając nóż w ręce.

- Nie możemy poczekać...aż...sam zdechnie? Przecież nawet się już nie rusza. - brunet trącił butem bok leżącego Clarka.

- Żal ci się go zrobiło? - zaśmiał się Mark. - Sam się prosił, prawie rozwalił nam mafię!

- Ciszej. - syknął Jonas Gregory, przerywając swoją zabawę ostrzem. - Gliny mogą być wszędzie. Pamiętasz jak wtedy ich wezwał? On jest niezły, straszna z niego sprytna bestia. A raczej była. Co, odechciało się? - rzucił, podnosząc wątłe ciało Evansa, za kołnierz.

Nie odpowiedział. Już od jakiegoś tygodnia leżał i na nic nie reagował. Jak mantra, powtarzał "Nie wróci.", a po kilku dniach zupełnie przestał mówić.

Najstarszy westchnął, Jonas puścił Clarka.

Eric stał z boku i czuł, że coś ściska go za gardło.

- Dobra, miejmy to za sobą. - rzucił średni spośród nich.

Blondyn ochoczo pokiwał głową i podniósł siekierę.

- A...a co ze zwłokami? - zapytał najmłodszy oprawca, jakby chcąc przerwać egzekucję.

- Wrzucamy do rzeki, proste. Dobra...kto to robi? - Mark niepwenie spojrzał po swoich przyjaciołach. - Jonas?

- Nie, dzięki. Nie lubię się brudzić. - rzekł wymijająco.

- Kiedy się z nim zabawiałeś, nie przeszkadzało ci to zbytnio. - zauważył Eric.

- Krwią. - wytłumaczył się szybko rudzielec.

- Eric. Ty to zrobisz. - zarządził Mark, podając brunetowi narzędzie, którym miał zgładzić tą niewinną duszyczkę.

- Ja...- przełknął ślinę.

Czy był zbyt słaby?

Nie był odważny?

Nie, to właśnie było to. Odwaga. Już miał się odezwać, że nie powinni tego robić, sprzeciwić się przyjaciołom...

Gdy z dołu usłyszeli podekscytowany głosy dzieci. Przez wentylację wszystko można było usłyszeć.

Mark opuścił siekierę, zanim zdążył popełnić największy błąd w swoim życiu.

A, zwłaszcza, zważając na to, kto przyjechał...

Chłopcy wyjrzeli przez okno.

- Wow, patrzcie jaka bryka! - zachwycił się Mark. - Jak ja bym taką chciał mieć.

- Niezła szycha. - potwierdził Jonas, widząc groźnie wyglądającego mężczyznę, który wysiadł z limuzyny. Może był z mafii..?

- Może...może on po nas? - spytał z dziecięcą nadzieją Eric.

Zgodnie zbiegli na dół, zobaczyć kto to.

I zostawili go.

Brudnego, wyziębionego, cały czas wykrwawiającego się, mokrego i umierającego Clarka.

Poszli sobie.

A on, nie mając w głowie nic, zupełnie nic, leżał z twarzą w kałuży.

Nie wróci...

***
Przystojny mężczyzna wszedł do ociekającego pleśnią budynku.

Miał tylko jeden cel.

Skrzywił nieco twarz.

To tu?

Jego mina wyrażała obojętność, pomieszaną z obrzydzeniem. Zdjął okulary przeciwsłoneczne, ukazując recepcjonistce swoje zimne, zielone oczy.

- Witam, co pana tu sprowadza? - spytała przymilnym tonem. Spryciula, już zauważyła, że jest bogaty.

Jednak on nią gardził.

Milioner nachylił się w jej stronę, czując zapach papierosów i drogich perfum.

- Clark Evans. - wycedził przez zęby swoim niskim, ochrypłym basem, od którego mdlały kobiety. Zmroził ją spojrzeniem. - Proszę go tu przyprowadzić.

- Niestety nie ma nikogo takiego w naszej placówce, ale mamy kilku chłopców, bardzo do niego podobnych, w podobnym wieku. Clark mieszkał tu, gdy był mały, zawsze dobrze wspomniał to miejsce. Eric, Mark i...

- Nie obchodzą mnie inne bachory! - krzyknął, uderzając pięścią o stół. - Przyprowadź tu Clarka, ale już. Wiem, że on tu jest.

- Przykro mi, ale...

- Żeby mi zaraz nie musiało być przykro. - szepnął. - A byłoby, gdybym musiał cię udusić na oczach tych dzieciaków. Uwierz mi, że byłbym w stanie się wymigać od kary, mam na koncie prawie miliard. A ty, co? Masz sto złotych? Kupisz sobie adwokata? A może zaproszę tu sanepid? Albo policję?! Hm?! - z każdym słowem jakby rósł. Ruda kobieta mogła zobaczyć go w całej okazałości.

Wysoki, szerokie bary, perfekcyjnie ogolony, fryzura za jakiś tysiąc, smoking, najpewniej szyty na miarę.

Przerażona dziewczyna coś wybełkotała coś i zawołała wysokim głosem "Pani Johnson!".

Po chwili na korytarzu pojawiła się starsza kobieta, na myśl przywodząca jaszczurkę.

Thomas Watson, tak, bo właśnie on tu przybył, zmierzył ją krytycznym wzrokiem, jakby chciał zabić.

Mina wyćwiczona do perfekcji.

Na widok dyrektorki, dzieci, które obserwowały bogatego mężczyznę, spuściły głowy.

- Jakiś problem?! Byłam zajęta. - zaskrzeczała. Jej głos można było porównać do zepsutej windy.
Przestraszona recepcjonistka, osaczona z jednej strony przez Tygrysa, a z drugiej przez Jaszczurkę, wycofała się taktycznie.

- Szukam Clarka Evansa...

- Nie ma go tu. - przerwała mu niecierpliwie kobieta. - Coś jeszcze?

- Szukam Clarka Evansa. - powtórzył pewniej Thomas.

W głębi duszy bał się, że mogli go znów zagłodzić, albo nawet pobić.

Może mieć siniaki. Biedaczek. - pomyślał Watson.

Nie miał zielonego pojęcia, co zrobili jego podpopiecznemu.

- Nie ma...

- Jest. I jeśli zaraz mi go nie przyprowadzisz, to sprowadzę tu odpowiednie służby. - warknął.

- Ależ ja...

- Mam tam wejść? - milioner chwycił Johnson za podbródek.

- Nie wolno tam wchodzić, my...

- Głodzimy dzieci i trzymamy je w krytycznych warunkach? Słuchaj, babo. Albo zabierzesz to swoje nabotoksowane i pomarszczone ciałko z przejścia do drzwi, albo cię wrzucę przez okno. Zrozumiałaś? - Thomas w zasadzie szeptał swoim najmroczniejszym głosem.

- Ja...- zaczęła Johnson.

Milioner nie pozwolił jej dokończyć, lekko ją popchnął i już po chwili znikł za drzwiami.

- Do zobaczenia w sądzie. Policja już tu jedzie. - dodał na odchodne, patrząc przed siebie i dostojnym krokiem idąc do przodu.

***

Przemierzał już kolejny korytarz. Clarka nie było nigdzie. Ani na śmierdzącej stołówce, ani w sparciałej świetlicy. Nie było go także w żadnym z pseudo pokoi.

Nigdzie.

Jakby przepadł.

A może...rzeczywiście go tu nie ma?

- Clark. Clark? Clark?! CLARK!!! - wrzeszczał zrozpaczony Thomas, krążąc po korytarzu, niczym jakiś drapieżnik.

Szukał jeszcze trochę, nawoływał, ale...nie znalazł.

Zniechęcony ruszył w stronę drzwi.

Gdy wtedy zobaczył jasnowłosą dziewczynkę, stojącą na środku korytarza z misiem pod pachą.

- Clark? - zapytała. - Szuka go pan? - nieśmiała, się zarumieniła.

- Tak! - krzyknął ucieszony. - Wiesz może, gdzie on jest?!

- Nie widziałam go już od dawna, ale przyjechał tu jakieś...

- Trzy miesiące temu. - odezwała się rudowłosa dziewczyna, która wyjechała z jednego pokoju. Na wózku. - To ty jesteś ten jego cudowny Thomas, o którym tyle bredził przez telefon? - zapytała, patrząc na niego bezczelny wzrokiem.

- Tak, ale o tobie nie wspominał.

- I dobrze, bo nie miał. Spóźniłeś się, głupku. Od tygodnia go nie słyszałam. - powiedziała wściekła, a jej głos nieznacznie drżał.

Orzechowowłosy poczuł jak pocą mu się ręce.

- Ale...co z nim? Jak to...słyszałaś?

- Ostatni raz, gdy go widziałam, to go ciągnęli tam. - wskazała na jakiś mroczny korytarz. - Ja nie wjadę, nie mieszczę się z wózkiem. Ponoć jest tam drabina. Dzieci nie chciały sprawdzić, bo nasza Święta Trójca mówi im, że tam straszy. Proszę, idź tam i...niech on tam będzie. Cały. I żywy. - jęknęła.

Chyba pokiwał głową, czy coś, nie pamiętał później.

Thomas Watson w życiu nie czuł się tak przerażony, miał wrażenie, że gra w jakimś cholernym melo-dramacie, w zwolnionym filmie.

Pobiegł przez wąski, brudny korytarz z desek i rzeczywiście, zauważył drabinę. Sprawnie się na nią wspiął i rozejrzał. Chyba znajdował się na jakiś poddaszu.

Poddaszu, rolem z horroru.

Było ciemno, zimno, mnóstwo kurzu i pajęczyn. Podłoga trzeszczała, a jakaś spadająca kropla, dawała o sobie znać ekchem. Thomas miał wrażenie, że wręcz słyszy swoje serce.

- Clark? - zaczął cicho, prawie szeptem, jak wtedy, gdy był dzieckiem i bał się potwora z szafy.

Watson żałował, że oglądał te wszystkie straszne filmy.

Podszedł kilka kroków do przodu i zauważył otynkowaną, betonową ścianę. A zaraz potem kraty i otwarte drzwi.

Już na samym początku mógł zobaczyć, że na podłodze jest mnóstwo zashniętej, jak i świeżej czerwonej cieczy.

W pomieszczeniu, do którego wszedł śmierdziało okropnie.

Śmierdziało krwią.

Śmierdziało wymiocinami.

Śmierdziało pleśnią i wilgocią.

Śmierdziało spoconymi ciałami mężczyzn.

Śmierdziało jakimś...psem?

Gdy tylko wszedł uderzyła go depresyjna atmosfera. Cela była mała, woda wręcz płynęła po ścianach, malutkie okno jedynym źródłem światła.

Pomieszczenia było wręcz klaustrofobiczne, na ścianach mnóstwo łańcuchów.

A na podłodze siekiera.

Wtedy Thomas poczuł, że jego serce rozpada się na milion kawałków. Serce, którego w opinii publicznej nie posiadał. A jednak...

- Clark...- szepnął, widząc nieruchomą, leżącą postać w bluzie.

Twarz ukryta w kałuży z brudnej wody, krwii i łez.

Ta postać zrobiona była z cierpienia. Każda część ciała naznaczona niebywałym bólem, na który chłopiec nie zasłużył.

Od dołu Watosn mógł patrzeć na bose, poprzypalane stopy.

W górę, na podartych dresach, z których wystawały nogi...

Nie, nie nogi, lecz to co z nich zostało. Połamane kości, oplecione warstwą białej, naznaczonej tysiącem siniaków i szram skóry.

W miejscach, gdzie Clark miał uda spodnie były wręcz przesiąknięte krwią.

Bluza okrywała obity brzuch, zniszczone wnętrzności, które paliły przy każdym z trudem wykonanym oddechu.

Włosy chłopca były zupełnie tłuste...nie, one były mokre od wody, która na niego skapywała i od krwii.
W rękach miał wbite wiele gwoździ.

Thomas czuł jak wzbiera w nim niema, bezsilna rozpacz, ale i wściekłość. Na samego siebie i...

na te potwory, które mu to zrobiły.

Kto inny, jak jakiś bezdusznik byłby w stanie tak skrzywdzić niewinnego, uroczego chłopaka, który był taki grzeczny...?!

Thomas przyklęknął przy nim i najostrożniej jak tylko potrafił odwrócił go na plecy. Nie chciał go połamać jeszcze bardziej.

- Clark. - zawołał jakby nie swoim głosem. Nie głosem chłodnego milionera. Głosem człowieka, który boi się zobaczyć martwą twarz ukochanej osoby. - Clark, Clark, słoneczko...Już jestem...- zaczął delikatnie gładzić jego policzki, tak okropnie poranione, na brudnej twarzy mógł zobaczyć ścieżki po łzach. - Wróciłem.

Za późno. - rozebrzmiał mu głowie głos tej dziwnej dziewczynki.

- Clark! CLARK, ŻYJ DO CHOLERY! - wrzasnął, chcąc potrząsnąć nim.

Nie, nie mógł go stracić, nie ma mowy! Nie chciał znów zostać sam! Łkał, już otwarcie płacząc.

- Clark, słoneczko, proszę cię...spójrz na mnie, błagam...spójrz na mnie, odezwij się...

Nie obchodziło go to, że klęczy w jakimś błocie w swoich nowych spodniach. Nie obchodził go świat dookoła, tylko to, że jego kruszyna może umrzeć. A może już umarła.

- Clark. - szepnął drżącym głosem.

Z wściekłości chciał kopać, gryźć strzelać...

Nagle ciałem dawniej złotowłosego, wstrząsnęło coś, a z ust wydobył się nieprzyjemy chargot, jakiś wilgotny dźwięk, jakby odtykanego kranu.

Po chwili chłopak próbował się podnieść, ale głową z powrotem opadła mu na ziemię, w kałużę, prawie zwymiotował.

Otworzył swoje oczy, wprawiając Watsona w przerażenie.

Ale i niebywałą radość, pomieszaną z chorą determinacją.

Musiał zdążyć na czas.

Clark nic nie mówił, leżąc z otworzonymi oczętami.

Już nawet nie smutnymi, nie...

One były martwe, całkiem pozbawione życia, blasku, lub jakiegokolwiek wyrazu.

Evans zaczął szybko oddychać, jakby cicho skomląc. Przy każdym oddechu, jego gardło wydawało okropny świst.

- Clark. Nie ruszaj się. Nie ruszaj się. Spokojnie. Jestem tu. Jestem. Zabieram cię stąd, rozumiesz? Zabiorę cię stąd. - Nie wyglądało na to, żeby jakakolwiek pomoc chciała się tu zjawić, więc Thomas podjął radykalne środki.

Podniósł Clarka, powoli i ostrożnie, w ten sposób, że chłopiec leżał sztywno, jakby nadal na podłodze.
Milioner wiedział, że jeśli Evans ma uraz kręgosłupa, to nie może się zgiąć żaden sposób.

Nie zauważył, że szyja chłopca obowiązana była łańcuchem, przyczepionym do ściany. To pociągnęło jego głowę do tyłu, na co pół przytomny Clark zareagował krzykiem.

- Przepraszam, przepraszam...- Thomas nie mógł znieść, że sprawił mu ból.

Że tak późno przybył. Prawie się spóźnił.

Odwiązał swojego podopiecznego i zaczął schodzić.

Czuł się jakby tam, na górze jakąś jego część umarła.

Szedł przez korytarze, obserwowany przez przerażone dzieci i cholerny personel.

Szedł środkiem, wszyscy mu schodzili z drogi.

Szedł pewnie.

Już na wychodnym, zobaczył Johnson i powiedział, nie, wysyczał w jej stronę.

- Kiedy już z tobą skończę, nawet diabeł cię do piekła nie przyjmie.

Wyszedł z sierocińca, wsiadając do swojej limuzyny i mocno trzymając ciało chłopca.

Dasz radę, Clark. Musisz. Dla mnie...

Boże. Napisałam to.

Jestem potworem.

Czy ktoś się popłakał?

Ja tak.

Boli mnie wszystko od tego, jak bardzo ich skrzywdziłam. A jednak tak miało być.

Jednak nie martwcie się, Clark jest już bezpieczny, w ramionach swojego hero.

Znaczy ten...

O ile przeżyje...

Sorki...

No.

Kto nienawidzi Erica, Jonasa i Marka?

Jeśli możecie polećcie komis te książkę. I macie zostawić po sobie ślad.

Gwiazdka i komentarz pod tym rozdziałem, każdy kto to przeczyta, bo się namęczyłam. Jak nie to nie będzie następnego rozdziału. Serio. Jestem na skraju załamania psychicznego.

Wybaczcie, że dałam Wam do czytania te cholerne, depresyjne, straszne 2055 słów.
Do następnego rozdziału.

Papatki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top