Bezsilność
Okej, na wstępie (i tak nikt tego nie przeczyta, nieważne...) chciałabym Was o czymś poinformować. Być może umysły niektórych z Was zostały niedoinformowane, lecz książka ta to FIKCJA.
FIKCJA.
FIKCJA. Coś co WYMYŚLIŁAM. Coś co nie działo się naprawdę. Rozumiecie?
Nie jest realistyczna w żadnym stopniu. Więc proszę. Nie mówcie, że głupie jest to, że Thomas nie zadzwonił po karetkę, lecz zaniósł Clarka i "ku*wa, ku*wa, mam ochotę zabić za to i za tamto..."
WIEM LEPIEJ, BO WŁAŚNIE WRÓCIŁEM Z OH!
WOW!
OH!
SUPER!
A CO TO?! Obóz harcerski?!
Serio?! Ja też byłam, nawet jestem harcerzem starszym. I co z tego?
Nie przeciągając więc, ruszamy w odmęty mojej świadomości i zmarnujmy kilka minut swojego życia na dzieło mojej egzystencji.
Aha i jeszcze jedno. Żeby było jasne. Pod tą i wszystkimi innymi moimi książkami obowiązuje zakaz przeklinania. I umówmy się na coś. Nie róbcie mi tego. Nie czytajcie tego bez żadnych znaków. Zostawiajcie te komentarze i gwiazdki. No proszę Was. Płacicie w sklepie za jajka i mleko?
*cisza*
Okej, nieważne...
Cieszycie się z powrotu do szkoły? Nie? To macie tu coś co zasmuci Was jeszcze bardziej! Jeeeeej...
_________
- Wytrzymaj. Clark, wytrzymaj dla mnie... - powtarzał w stronę chłopca.
Czy dobrze zrobił zabierając go stamtąd? Mógł go uszkodzić, ale w tym budynku było niebezpiecznie...
Poza tym zadzwonił po karetkę i mieli się jakoś minąć w drodze.
A Clark wciąż nie reagował. Leżał na jego kolanach z szeroko otwartymi oczami.
Thomas, jako, że był silny i barczysty bez problemu go zaniósł. Wtedy jeszcze nie wiedział...
Watson mógł poczucić nieprzyjemną woń, smród wręcz od ofiary.
Odór krwii, odór potu, odór starych ubrań i tłustych włosów.
Lecz milionerowi zupełnie to nie przeszkadzało.
Nie widział skatowanego, śmierdzącego i brudnego człowieka, jakim niestety teraz był młody Evans.
Jakby wymazał sobie to wszystko, widząc tylko... Clarka. Swojego małego, skrzywdzonego Clarka, którego nie obronił.
Nie obronił. Zostawił i pozwolił skrzywdzić.
- Słońce, proszę nie rób mi tego... nie umieraj. Tak, wiem, to moja wina... ale proszę choć raz mi wybacz i... nie bądź... martwy. Proszę... - szeptał gorączkowo nad jego ciałem, gładząc krótko ścięte włosy. - Bracie mój, stary, no!
Z bezsilności zadzwonił jeszcze raz na pogotowie, mówiąc, że nie ma żadnych reakcji na środowisko. Clark był przytomny, ale nie reagował na żadne bodźce. Zgodnie z instrukcjami zjechał na pobocze i ostrożnie oblał wodą podopiecznego. Nie obchodziła go droga tapicerka.
I rzeczywiście, przyniosło to skutki. Clark głośniej wciągnął powietrze i zamknął oczy. Zacisnął palce na bluzie Thomasa.
Krzyknął, przerażony.
Watson z jednej strony ucieszył się, że wreszcie pojawiła się jakaś reakcja ze strony rannego, z drugiej zaś obwiniał się mocno, że przez niego Clark krzyknął. Co jeśli był w szoku i nie poznawał go? Pewnie bardzo się bał... Nie mógł się nie bać. Bał się na pewno. Bardzo.
- Clark, to ja, Thomas. Wróciłem po ciebie. Słyszysz mnie? - zapytał, delikatnie łapiąc go za nadgarstek, aby zmierzyć puls.
Chłopak dalej krzyczał i krzyczał, jakby ktoś robił mu krzywdę.
Z oddali można było już zobaczyć i usłyszeć karetkę.
Po chwili ambulans był już całkiem blisko. Karetka zjechała na pobocze.
A Thomas mógł bezsilnie obserwować jak zabierają jego ślicznego Clarka do karetki.
Sam wsiadł obok.
Wcale nie szeptał czułych słówek, nie pocieszał Evansa, nie prosił go, żeby został na tym świecie. Po prostu trwał przy nim.
Bezsilnie.
Cześć, długo mnie nie było. Jednak, aby to pisać potrzebuję mieć taki właśnie nastrój. Taki o.
Jak wyszedł rozdział? Macie jakieś pytania lub rady?
Z góry dzięki i do następnego.
Ten rozdział trochę krótki, ja to wiem.
Bayo!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top