Rozdział I

Historia ta znajduje się w moich Destiel One Shots, ale ktoś Impalabelle doradził mi by wrzucić je również jako osobne opowiadanie (dziękuję <3)

Docelowo miał być to one shot, jednak wyszło z tego całkiem niezłe (tak mi się wydaje) ff.

Osoby, które mnie znają wiedzą jak ważnym aktorem był dla mnie Robin Williams. Przy którymś z kolei seansie Buntownika z wyboru (1997) wpadłam na ten oto pomysł, by Dean i Castiel pojawili się w tej historii. Zawsze Will (tytułowy bohater) kojarzył mi się z Deanem Winchesterem.

Zatem zapraszam do Bostonu, w którym to Dean, geniusz matematyczny, otrzymuje ogromną szansę, jedną na milion, ale...boi się ją chwycić.

– Było mi to ostatni raz! Słyszysz, Winchester? Ostatni!

Blondyn przewrócił oczami wzdychając pod nosem. Od pięciu minut stał pośrodku gabinetu dyrektora Hollanda i wysłuchiwał, jakim to ścierwem i śmieciem nie jest. Hmm, głowa Fenway High School w Bostonie nie musiała mu tego przypominać, doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

– Myślisz, że uśmiecha mi się niańczyć was, wyrzutków?! Przyjąłem cię do sprzątania kibli, ciesz się, że masz czym je sprzątać. Jeśli jeszcze raz zabawisz się w anioła stróża każe ci zabrać mopa i będziesz to wszystko zlizywać własnym językiem. Może wtedy zamkniesz dziób.

Westchnąłby jeszcze raz, ale widział, że facet był już na granicy furii. Wolał sobie oszczędzić kolejnych piętnastu minut mieszania z błotem, choć w ogóle nie rozumiał czemu to jemu się dostało. Banda zaciągnęła jakiegoś pierwszoklasistę, notabene trzy razy mniejszego od nich, do klopa i chcieli się pobawić w nurkowanie. Pech chciał, że akurat w tym momencie Dean kończył szorować kafelki. Prawdopodobnie myśleli, że nawet na to nie zareaguje, szczyle. Chwycił oprawców, a trzeba zaznaczyć, że było ich trzech, powiedział kilka mocnych słów, wykręcił delikatnie ręce i kazał spieprzać. Tyle, że w czasach gdy kodeks moralny można sobie wsadzić głęboko w dupę to on dostawał reprymendę i prawie został zwolniony na zbity pysk, a w tym samym czasie biedny, drobniutki pierwszoklasista w innym już kiblu pływał głową w sedesie.

Ach ta piękna rzeczywistość. Sprawiedliwość pokazała mu środkowy palec. Jak zwykle.

Dobrze, że nie użył całej swojej siły, bo pewnie młokosy skończyłyby na ostrym dyżurze. A może właśnie trzeba było? Może to by ich coś nauczyło. Prawda jest taka, że on tu tylko sprzątał.

Opuścił gabinet wciąż słysząc kolejne wyzwiska ciągnące się za nim echem. Po pierwsze, to nie Holland go zatrudnił, tylko przyjął przez agencję, która ma podpisaną ze szkołą umowę.

Dupek

A taka współpraca w ogóle istnieje, ponieważ dzięki temu Fenway High School lepiej wypada na tle innych liceów w Bostonie i dostaje niemałe dotacje, patrz dyrektor powoli zaczyna sypiać na kasie.

Dupek i narcyz

Agencja Better Future o jakiej tu mowa to firma zajmująca się pomocą młodym osobom, które z różnych przyczyn zeszły z tej „dobrej" ścieżki. Kradzieże, pobicia, rabunki, ucieczki z domów, nawoływanie do zamieszek, narkotyki, zabójstwa (to te gorsze przypadki) - to tylko kilka z wykroczeń jakie mają u nich miejsce. Takie osoby zamiast więzienia dostają szansę, by odpracować swoją winę. Jeśli się sprawdzą, to jest, będą wykonywać dobrze swoje obowiązki, będą się przykładać, sąd może przymknąć oko i zamiast odsiadki orzec więcej prac społecznych (w tych lekkich przypadkach, jak kogoś ukatrupisz to i tak trafiasz do celi, bez przesady).

Dean Winchester dostał wiele, wiele takich szans. Gdzie on to nie pracował, chyba już w całym Bostonie go znali. Wykroczenie - prace społeczne - spieprzenie czegoś - odsiadka. A potem sprawa w sądzie, kolejne godziny prac i ponownie coś musiał spieprzyć - jakby bardzo chciał wrócić do pudła.

Nie był leserem czy obibokiem, najwyraźniej po prostu największym pechowcem świata. Jak już brał się za robotę to dawał z siebie sto procent, te kible jeszcze nigdy tak nie błyszczały (zależy kto jak rozumie to określenie), jeszcze nigdy nikt tak szybko nie postawił szopy wraz z dachem, jeszcze nigdy nikt tak szybko nie opróżniał zmywaka na kuchni. Po prostu coś zawsze musiało się wydarzyć co przesądzało sprawę, co spychało w cień wszystkie jego dokonania. Gdyby nie wybuchowa osobowość pewnie już dawno zostałby zwolniony od wyroku i może nawet zaczął prawdziwą pracę.

Gniew zawsze stawał mu na drodze do szczęścia. Nie potrafił sobie z nim poradzić. Przynajmniej dzisiaj nie wyleciał z roboty, a jutro... się zobaczy.

W kantorku na pierwszym piętrze przebrał się w stare, sprane jeansy i brązową, spłowiałą koszulę, wrzucił uniform woźnego do szafki, trzasnął nią porządnie i wybiegł przez drzwi na tyłach szkoły kierując się w stronę rogu Parkera i Delle Ave Street. Tam czekał na niego czarny Chevrolet Impala z roku 1967 - samochód, który dzielił z dwójką swoich najlepszych kumpli, Bennym i Adamem.

Byli dla siebie jak bracia, wskoczyliby za sobą w ogień bez wahania. Dean znał się z Bennym najdłużej, bo poznali się jak jeszcze oboje nosili pieluchy, mieszkali na jednej ulicy i spędzali ze sobą, bez wyolbrzymiania, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mieli ku temu warunki, rodzice egzystowali od jednej butelki czystej do drugiej, nie zauważali że dzieci raz śpią w namiocie, raz u jednego w domu, a raz u drugiego, częściej jednak u Benny'ego. Adama poznali w szkole, szybko z duetu zrobiło się trio i jak już wylatywali z budy to razem. Mieli wiele za uszami, ale to tylko dlatego, że świat działał na pokręconych zasadach.

Silnik zawył, a Deanowi zaśpiewało serce. Boże, mógłby z tego auta nie wychodzić. Marzyła mu się wycieczka Impalą po Stanach, śnił o pustej drodze otoczonej lasem, o wietrze we włosach, o dłoni pieszczącej się z prędkością, o skórze i okularach przeciwsłonecznych. Och, marzył. Szkoda, że z Bostonu się nie wyjeżdża, taka była niepisana zasada. A jeszcze jak pozwalasz sobie na zatargi z prawem to prędzej kaktus wyrośnie ci na dłoni niż spakujesz walizkę i odjedziesz siną w dal.

W końcu określenie największy pechowiec świata coś znaczyło.

– I jak Dean-o? Już cię wypieprzyli? – zarechotał Benny zatrzymując się na światłach.

– Chciałbyś, dupku. Wykręciłem parę rąk, ale dyro to narcyz. Wiesz, nie może sobie pozwolić na wywalenie z programu, zielone muszą się zgadzać.

– Świat schodzi na psy, panowie. W obliczu śmierci, która nie ominie nikogo, powinniśmy porzucić zasady moralne i cieszyć się życiem.

Z boku musiało to wyglądać śmiesznie, gdy Benny i Dean powoli odwrócili głowę by spojrzeć na rozwalonego na tylnym siedzeniu Adama.

– Już coś ćpałeś? – Winchester uniósł brew.

– Nawdychał się pewnie oparów w fabryce – rzucił Benny – Mówiłem, rozwal coś i kończ z tym, bo jeszcze nas czymś zarazisz.

– W grę wchodzi ewentualnie rzeżączka, ale nie pozwalacie się dotykać, więc...

Ktoś zatrąbił za nimi.

– Kurwa, jesteś obrzydliwy! – skwitował Benny, otwierając okno. – No już! Czego tak wyjesz! Ruszam, Jezus, spokojnie narwańcu.

Wcisnął gaz i skręcił w prawo, jechali właśnie do swojego ulubionego baru. Dzień w dzień przesiadywali tam po skończonej robocie. Samochód, który stał za nimi na światłach z piskiem opon wyminął ich zostawiając daleko w tyle. Lubili ostrą jazdę, ale nie w mieście w godzinach popołudniowych, mieli trochę oleju w głowie.

Zaparkowali tam gdzie zawsze, pod starym bukiem i już mieli wychodzić, gdy Dean roześmiał się.

– Mówiłem Adam, to się kurwa rozprzestrzenia w powietrzu.

– Nie, nie – parsknął blondyn – Ten gościu to był Holland, dyro.

Lafitte oparł czoło na kierownicy.

– A mogłem wystawić ten środkowy palec.

≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥

Bar u Joel'a nie był o tej godzinie jakoś specjalnie zatłoczony, ale pusty również nie był. Trzech starszych gości okupowało ladę wisząc nad kieliszkiem czystej, dwóch motocyklistów bez większego zapału grało w rzutki, a daleko w kącie, na prawo od wejścia pochrapywał sobie jak zwykle Bernie, stały bywalec i wszystkim znany uliczny zabawiaka.

Przyjaciele zajęli miejsce pod ścianą, przy stoliku z jedyną w tym miejscu kanapą, nigdy go nie zmieniali. Benny i Adam rozkładali się na poduszkach, a Dean siadał na krześle, przodem do baru. W powietrzu unosił się zapach nie czego innego jak alkoholu, ale w tym konkretnym miejscu blondyn zawsze wyczuwał jeszcze specyficzną woń skóry, prawdopodobnie dlatego, że cała kanapa była obita właśnie tym starym, bordowym materiałem. Może dlatego tak bardzo lubił tu siadać, odprężał się, relaksował, myślał. Ile wspomnieć musiała już taka kanapa wchłonąć? Ilu ludziom grzała tyłki, gdy na zewnątrz szalał mróz? Ile par się na niej całowało?

– Stary, jeśli za chwilę nie pociągniesz łyka zamówię ci coś mocniejszego byś zrobił się szybciej.

Potrząsnął głową, prychając na Benny'ego, który kończył już swój drugi kufel. On z całej trójki pochłaniał największe ilości alkoholu, a i trzymaj się najlepiej. Nie trudno zgadnąć kto wypadał najgorzej.

– Ja chętnie zaopiekuję się tym trunkiem – Adam podniósł się w końcu z pozycji półleżącej, ten to w ogóle nie miał głowy do niczego.

Benny pacnął go po łapach.

– Tak, tak. My już wiemy jaka z ciebie Matka Teresa, daj sobie chwilę, bo nie chcę powtórki z zeszłego tygodnia.

– Nie było tak źle – beknął – Jakaś laska zbierała mnie z podłogi w toalecie.

Dean zaśmiał się pod nosem.

– To byłem ja, idioto! – Benny dokończył kufel i odstawił go z głośnym brzdękiem na stół. – Dean-o, co jest przyjacielu? Nie mów, że ten gnojek siadł ci na psychę. Nie pierwszy i nie ostatni raz, przecież wiesz. My chłopaki ulicy jesteśmy grubo ciosani, walnij sobie i się zabaw.

Po tych słowach wstał i skierował się do baru po kolejne procenty...albo zagadać do Susan, barmanki, która wpadła mu w oko już dawno temu. Dean razem z Adamem śmiali się, że w takim tempie w jakim Benny się za to zabiera to może po siedemdziesiątce zaliczy swoją noc poślubną. Aczkolwiek, w głębi duszy blondyn się cieszył, znał kumpla jakby nie patrzeć całe życie i miło było popatrzeć jak się rumieni i śliny do fajnej laski. Susan taka była, mądra i konkretna, naprawdę do siebie pasowali.

Westchnął spoglądając na chrapiącego Adama. Boże! Ten chłopak przesypiał większość dnia, niedługo dostaną wiadomość, że w fabryce jakaś maszyna go wciągnęła. Dźwignął się z krzesła i skierował w stronę wolnych już rzutek.

Nie, to nie krzyki Hollanda zaprzątały jego umysł, to akurat najszybciej po nim spłynęło. To szkoła nie dawała mu spokoju, te dzieciaki, które jeszcze mają swoją szansę, a tak łatwo wypuszczają ją z rąk. Dzieciaki, które myślą, że bycie „złym" jest takie zajebiste, że gnębienie innych stawia ich na piedestale, na podium. Dzieciaki, które nie mają pojęcia, że ich zachowanie wynika prawdopodobnie z rzeczy dziejących się w domu. To nie ich wina, że mają narąbane we łbie, to zazwyczaj jest wina dorosłych. Opiekunów, stróżów. Wsadźcie sobie to głęboko i takie hasła zostawcie ładnych paniom w telewizji.

Zanim oddał pierwszy rzut przetarł twarz dłońmi. Dobra kurwa, stop. Nie był to pierwszy tego typu napad melancholii, ale bez przesady, jest w barze, powinien się wyluzować.

Wyprostował się, poprawił rzutkę w dłoni i wykonał rzut. Potem drugi i trzeci. Nie skupiał się na celu, nie miał zamiaru się popisywać, chciał tylko zająć czymś myśli. Wyciągnął igiełki z tarczy i powtórzył wszystko od początku.

Nie miał pojęcia ile czasu zajęła mu gra, ale w barze przez ten czas zdążyło się zrobić tłoczno. Wykłady na pobliskiej uczelni się skończyły to i zleźli się studenci. Banda geniuszy, elita tego kraju. Dean nikogo bardziej nienawidził jak tych nadętych snobów, którzy uważali się za panów świata tylko dlatego, że w torbie walał im się indeks z pieprzonym logiem akademii. Kiedyś myślał, że wyolbrzymia, ale na swojej drodze zdążył spotkać już takie kwiatki, że to niemożliwe by znalazł się wśród nich wyjątek.

Choćby jeden.

– No stary, dawaj! Założę się, że wygrasz z tym ładnym.

Słucham?

Przy największym stoliku w knajpie zebrała się grupka tych że studenciaków. Białe koszule z krawatami wręcz lśniły odbijając się od szklanej zastawy, każdy trzymał w dłoni piwo i udawał, że jest stałym bywalcem lokalu. Standardowe zagranie, jesteśmy zajebiści - znamy się z właścicielem.

– Brad, zostaw mnie w spokoju! Nie mam nastroju.

– O Jezu! Ty nigdy go nie masz, no rusz dupę!

Dean udawał, że ich nie słyszy choć darli się głośniej niż Bernie, a ten to miał płuca, skubany. Nie ma, on był pierwszy przy tarczy i sobie mogą swoją gadkę wsadzić. Kątem oka dostrzegł, że wypchali kogoś zza stołu, jakiegoś bruneta.

– Hej, wybacz za bezpośredniość, ale nie masz nic przeciwko jednej rundce?

To chyba jakiś żart, w dupach im się poprzewracało. Oczywiście, że miał. Mógłby z marszu wymienić milion powodów.

– A mam, spadaj do swoich.

Gościu chyba nie spodziewał się takiej odpowiedzi, bo wręcz go zatkało. Blondyn słyszał jak próbował coś powiedzieć, ale najwyraźniej nie miał pojęcia co. Dean przybił sobie w myślach piątkę. Nieźle.

– To tylko jedna rundka, a dadzą nam spokój - gdy w końcu postanowił się odezwać, ściszył głos do szeptu by nie dotarło to do grupy, która właściwie już w ogóle nie zwracała na nich uwagi. Zajęli się rechotaniem między sobą.

Miał tupet gnojek, wrzucał siebie do jednego worka z Deanem. Nam. Pfff. Pieprzeni egoiści. Nie miał dzisiaj siły ani energii na nich. Choć, trzeba było zaznaczyć, Dean był NAJLEPSZY w rzutki; Susan, która pracuje tu od dawna mówiła mu, że nikt nie ma takiego oka i cela jak on. Więc w sumie, mógłby się troszkę pobawić i ośmieszyć krawaciarza. W końcu miał się relaksować, prawda? A odprowadzenie ich wszystkich wzrokiem do wyjścia, pokonanych i wyśmianych byłoby cudownym zwieńczeniem dzisiejszego dnia.

– Zgoda - palnął – Ale jak wygram, stawiasz mi piwo.

Brunet, którego oczy ściągały całą uwagę, uśmiechnął się.

– Mogę nawet dwa.

Co to niby miał być za tekst do chuja? Dopiero gdy przymierzał się do rzutu (Dean zaczynał) zauważył, że typ go lustruje, z góry na dół. Czuł jego palący wzrok na swoich pośladkach. Rozpierdoli dziada i sam go wykopie z baru, tak będzie. Pieprzeni kujoni z hajsem rodziców. Pewnie myśli, że Dean łatwo da się podejść, rozłoży nogi na widok zielonych. Niedoczekanie jego!

Blondyn trafił perfekcyjnie w środek tarczy. Przed rozpoczęciem gry umówili się, że grają do trzech, nikt w barze nie grał w prawdziwe rozgrywki, nie mieli pojęcia czym jest double in albo double out. Trzy razy trafisz w środek - wygrywasz. Proste jak budowa cepa, a i tak niebieskooki studenciak dwa razy powtórzył zasady bo „chciał mieć pewność".

Kolejny kwiatek idiota do kolekcji.

To nie było tak, że Dean uważał się za lepszego od innych, po prostu no nie da się czasami powiedzieć inaczej, gdy się rozmawia z kretynem.

Oparł się plecami o stół bilardowy i czekał aż przeciwnik wykona swój ruch. Miał z tej pozycji niezły widok na ciało faceta, a co tam, skorzysta sobie z okazji, odegra się. Takich spojrzeń nie da się nie czuć, na pewno już mrowienie w karku dało mu znać, że Dean wodzi wzrokiem po jego plecach. Niech się zawstydzi, niech będzie mu głupio.

Blondyn musiał przyznać, że akurat ten studenciak był nieźle zbudowany, zdecydowanie bardziej nabity od swoich koleżków przy stole. Jędrne pośladki (na bank coś ćwiczył), umięśnione uda (może biegał) i rozbudowane ramiona (pewnie siłka). Ugryzł się w język, no było na co popatrzeć, niestety. Odchrząknął i zerknął w stronę tarczy. Rzutka nie trafiła w środek, ale była blisko, naprawdę blisko.

– Ręka mi drgnęła, twoja kolej.

No dupek. Trafił mu się fitnesiak z napompowanym ego, zajebiście. Zagotował się cały, dosłownie czuł jak dym ulatuje mu przez uszy. Dobra, niech patrzy i płacze, tak go dojedzie. Bezskutecznie próbował tym zagłuszyć ciarki pełzające mu po kręgosłupie. Typ nie odpuszczał, bezczelnie rozbierał go wzrokiem.

– Jesteś naprawdę dobry.

Kurwa, oczywiście że tak. Jeszcze jedno trafienie w środek, a takie właśnie będzie i do widzenia.

Zamienili się miejscami, brunet specjalnie otarł się ramieniem o Deana, pokazując tym samym jakim prostakiem jest. Serio? Dean wyglądał na takiego czy jak? Okej, miał wciąż chłopięcą urodę, jasne włosy delikatnie opadające za ucho, duże, zielone oczy i wydatne usta, ale bez przesady. Nie paradował w szpilkach i kabaretkach!

Swoją drogą, gościu miał tupet skoro z góry założył, że Dean na to pójdzie. Cała ta złość buzująca mu teraz w żyłach podsunęła mu pewien pomysł. Co prawda pasujący do całej tej bandy, ale cóż, raz się zniży do ich poziomu, jeden jedyny raz. Brunet wspomniał, że ręka mu zadrżała, zatem może zadziało się to przez wlepiającego w niego gały Deana. Nie szkodziło mu tego przetestować.

Podszedł do przeciwnika, ustawił się centralnie za nim i położył dłoń na jego biodrze. Brunet momentalnie się cały spiął, właściwie samo to już było potwierdzeniem teorii, ale...Dean zbyt dobrze się bawił, by to przerwać. Poprowadził go, trzymając cały czas za biodro, do tyłu, delikatnie, dosłownie pół kroku.

– Z tego miejsca masz większe szanse – wyszeptał mu do ucha, specjalnie jeszcze obniżając ton głosu.

Niebieskooki odchrząknął. Shit! Miał rację, miał cholerną rację.

– Gramy we dwóch, a ty mi pomagasz. Ośmielę się stwierdzić, że działasz na własną niekorzyść. Podstęp? Czy coś innego?

Dobra, nie tak to sobie wyobrażał. Miał z niego zadrwić, tak? Miał go upokorzyć! Zdecydowanie nie miał wgapiać mu się w usta, które znalazły się blisko jego własnych. Dean zatrzymał się przy uchu, ale brunet mówiąc obrócił się delikatnie do tyłu, patrzyli na siebie, nie była to najwygodniejsza pozycja, ale kurwa, patrzyli na siebie.

Zajebiście ci idzie Dean, sam sobie dołki kopiesz. Było splunąć mu pod nogi na wstępie i wrócić do stolika, ale nie, zachciało ci się zabawy, to masz! Sam się w to wpakowałeś.

Głos rozsądku miał absolutną rację, po co to w ogóle zaczynał! Nie wiedzieć czemu odpowiedział na pytanie przeciwnika w sposób w chuj dwuznaczny, pogarszając tym całą sytuację. No ale to było pierwsze co mu przyszło do głowy.

– Zgadnij.

Brunet ponownie się uśmiechnął (w ogóle się cały czas uśmiechał), wyprostował się i chwilę po tym jak Dean się odsunął, wykonał rzut. Blondyn o mało nie parsknął śmiechem, aż go brzuch rozbolał. Facet prawie nie trafił w tarczę, tak mu dłoń „drgnęła". Przez tyci tyci, taką naprawdę malutką sekundkę, poczuł się z tego faktu dumny! Właśnie wyprowadził z równowagi gościa, któremu zaschło w gardle i nie był w stanie stabilnie utrzymać dłoni w górze. No łechtało to ego, nie ma co.

Niebieskooki odwrócił się w stronę Deana rozkładając ręce na boki, w geście przegranej.

– Dopiąłeś swego, czyli jednak to był podstęp.

– Dlaczego tak uważasz? – podszedł do niego, stali teraz naprzeciwko siebie. Dean musiał delikatnie unieść głowę, przeciwnik był nieco wyższy. Brunet już nie zjeżdżał wzrokiem na inne rejony ciała blondyna, patrzył mu teraz prosto w oczy. Te jebane niebieskie tęczówki były tak wyraźne, że chciało się w nie patrzeć, więc to nie wina Deana, że go przyciągnęły.

– Mój pierwszy rzut był prawie bezbłędny, drugi tragiczny. Przy pierwszym opierałeś się o stół, a przy drugim trzymałeś mnie za biodro. Wniosek jest prosty.

– Och, oczywiście, że jest. Nie potrafisz przegrywać.

Brunet parsknął śmiechem.

– Raczej to ty nie potrafisz skoro postanowiłeś mnie rozproszyć, żebym nie rzucił zbyt blisko środka. Po za tym, nie wykonałeś jeszcze ostatniego rzutu.

– Jesteś tego pewien?

Na swoje szczęście Dean miał podzielność uwagi, podczas gdy facet świdrował go wzrokiem, on machnął nadgarstkiem, nie patrząc nawet na tarczę. Przeciwnik zmarszczył brwi i przechylił głowę w lewo. Zatkało go, było to widać na jego twarzy. Typa dosłownie zamurowało. Dean wygrał! Wiedział to od samego początku oczywiście, ale przyjemnie było się trochę poznęcać nad gościem.

– Gratulację, pokonałeś mnie i to konkretnie. Niezły jesteś.

– Kończmy te szopkę, kumple dadzą ci spokój. Jesteśmy kwita.

– A co z tym piwem?

Dean nie zdążył właściwie zastanowić się na swoją odpowiedzią, gdy w barze rozległ się potężny rechot, oczywiście, że od strony dużego stołu z krawaciarzami.

– Dałeś się pokonać sprzątaczce, Castiel. Powinieneś się teraz zapaść pod ziemię.

– Wypucujesz mi kafelki, skarbie? A może zagramy w rzutki i zdecydujemy co najpierw?

– Nic dziwnego, że ma takiego cela, gdybym codziennie trzymał mop w rękach też bym takiego miał!

W ciągu jednej sekundy uczucia Deana wykonały obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Już mówił sobie w myślach, że całkiem nieźle się grało, że w sumie to się nawet dobrze bawił, że może nie wszystkie kwiatki muszą być idiotami i w jednej chwili czar prysł. Brunet coś tam próbował jeszcze mówić, ale Dean już nie słuchał, po jego minie było widać, że jest wręcz zniesmaczony przegraną z takim...nikim. Wybiegł z baru prosto do samochodu. Rzucił się na siedzenie pasażera ciężko oddychając, czuł że zaraz rozerwie mu żyły.

Uderzył dwa razy pięścią w deskę rozdzielczą przeklinając siarczyście przy tym. Normalnie, gdyby był w innym miejscu, rozpierdoliłby całą tę bandę. Nie raz udowodnił sobie, że jest w stanie to zrobić, że ma w sobie tyle siły. Liczba osób nigdy nie grała roli. Powstrzymał się tylko i wyłącznie przez wzgląd na bar, nie chciał robić Susan przykrości i dodatkowych problemów.

– Stary, rozwalilibyśmy ich! Nie będą tak mówić o moim kumplu, odwieziemy cię i wracamy tutaj z Adamem!

Benny wślizgnął się za kierownicę, a zaraz za nim Adam opadł na tylnie siedzenie.

– Przestań, to nasz bar, nie będziemy go rozwalać. Zawieź mnie do domu, muszę się położyć.

– Jak dorwę tych skurwysynów, to im nogi z dupy powyrywam!

– Ja mam na chacie łom, więc mi nie podskoczą.

– Dokładnie, słyszysz Dean? Jeszcze im pokażemy.

Ale Dean nie odezwał się już przez całą drogę ani razu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top