II. Uzależnienie
— Zebrał już dość sporą liczbę wyznawców, jest bardzo przekonujący, szczególnie przez swój status, jeszcze tylko młodziaki się wahają — powiedział Rafael do Sa'ela.
— W tak krótkim czasie…
— Ma dar. — Wzruszył ramionami. — By szerzyć idee, powinien boskie, a… — westchnął, kręcąc głową. — Sam wiesz doskonale. Właściwie, dziwne, że twoja osobowość na niego nie oddziałuje, twój dar*. — Nałożył nacisk na dwa ostatnie słowa.
— Działa, ale inaczej.
— Inaczej?
— Przyciąga go do mnie, ale przez… — urwał, zmieszany, odwracając wzrok od jasnowłosego szatyna i wlepiając go w pustkę usłaną ciałami niebieskimi. — Przestałem widzieć w nim zło — kontynuował po długiej ciszy. — Pragnę mu pomóc, ale dla mnie jest niewinny, kieruje się rozumem, dedukcją. Oczywiste, że kwestionuje wolę boską, lecz Pan…
Sam do tego doprowadził. — Słowa te nie przeszły mu przez gardło, choć tak bardzo pasowały, jakby miały zostać wypowiedziane.
Rafael jednak wydawał się czytać mu w myślach, bo westchnął tylko przeciągle, przytakując skinieniem głowy i oparł się na jego ramieniu.
— Myślę… niestety podobnie. Ma dar i szczerze nie wiem, który z was ma gorzej, on, bo ma obsesję na punkcie pierwszej kobiety, która sprzeciwiła się Bogu, czy ty, bo pokochałeś anioła, który ma obsesję na punkcie diablicy, która… — uciął, pod wymownym spojrzeniem przyjaciela.
— Powtarzasz się — burknął. — On, nie jest świadomy niebezpieczeństwa.
— Upadku?
— Nie. Piekła.
Jedna z odległych gwiazd, którą widzieli ze Stelli flamme consumpsit*2, rozbłysła czerwonym blaskiem i znikła, rozpadając się na czerwony deszcz iskier, zastałych w przestrzeni w postaci barwnej smugi. Niebo nadal się kształtowało.
— Dlaczego? — Zmarszczył brwi. — Wiesz jak wygląda?
— Skoro sam je tworzyłem? — spytał retorycznie, wzruszając bezsilnie ramionami. — Na polecenie Najwyższego. — Rafael kiwnął głową w zrozumieniu. — Właściwie, co ty o tym myślisz? O teorii Lucyfera?
Archanioł spodziewał się tego pytania, lecz mimo to się skrzywił, bo wiedział, co po nim nastąpi.
— Mówi sensownie, ale jeśli ja się wyłamię, to wszystkie podległe mi anioły, a także te od Gabriela, również. Wtedy niebo na pewno upadnie.
— Gabriela? — Szatyn w odpowiedzi wymruczał coś pod nosem, brzmiącego jak: „Sam jestem zdziwiony, bo to zuchwalec. Nawet go nie lubię.
— A ty? Co zamierzasz? — Zmienił temat, przeciągając się, strzykając palcami i stawami.
Ach, te ludzkie powłoki.
— Nie zostawię go — odparł szybko.
Kolejna gwiazda rozbłysła, tym razem ciemną purpurą, rozpadając się na mniejsze gwiazdy i kolejną część gwiezdnej zorzy.
— Zamierzasz upaść?
— Nie.
— Więc powodzenia. — Gdy archanioł złączył swoje spojrzenie rozlanego miodu z jego, barwy płatków hortensji z ich Szklarni, sposępniał. — To będzie trudne go przekonać, tu zatrzymać.
— Wiem.
— Nie chce z tobą rozmawiać.
— Porozmawia.
— A jeśli będzie za późno!?
— Wierzę, że nie — odparł spokojnie, dziękując w myślach Panu za tak wspaniałego przyjaciela, który mimo, że właśnie sam łamał jedną z podstawowych zasad panujących w niebie, robił to dla niego i patrzył z prawdziwą troską i przejęciem.
— On nie zasługuje.
— Każdy. Każdy zasługuje na pomoc — skończył rozmowę, rozwijając wszystkie z trzech par skrzydeł.
~⊱†⊰~
Ostatnio dużo czasu spędzał, patrząc na ogród Eden ze szczytu Białej Góry, dlatego często gdy słońce wstawało, Adam i Ewa na jego tle widzieli czarną plamkę, nieświadomi, że to właśnie anioł, który z każdą chwilą coraz bardziej pragnie ich zgubienia. Adama, bo Bóg traktował go jak króla równego Im, a Ewy za zajęcie miejsca Lilith.
Zacisnął pięści, choć na twarzy zakwitł uśmiech.
— Miałem nadzieję, że porozmawiamy — rzucił słowa wiatru, po chwili słysząc odpowiedź.
— Przecież próbowałem, ale nie kwapiłeś się zwrócić na mnie uwagę. — Głos tak dobrze mu znany, był teraz szorstki, zwyczajny, gdy zwracał się do pacjenta — anioła, który zwichnął skrzydło — dlatego też czuł w nim troskę i tą cudowną, uspokajającą nutę.
— Bałem się, że mnie odrzucisz. — Przygryzł wargę.
— Nie mógłbym, nigdy. — Poczuł na szyi podmuch ciepła, wywołującym przyjemne dreszcze na ciele, zaś z lewej strony, kątem oka spostrzegł ruch białego skrzydła.
— Więc chodź ze mną — prawie krzyknął z nadzieją z podniecenia.
Właściwie, żadna z istot słuchających jego przemów, nie obchodziła go, póki nie była Sa'elem. Gdyby ten zgodził się z nim, mógłby już teraz skoczyć w czeluści piekła! Byle z nim.
— Nie mogę. — Zabolało.
Odwrócił się raptownie prawie zderzając się twarzą z archaniołem. Zaparło mu dech, widząc go w pełnej krasie: z trzema, rozwiniętymi parami skrzydeł, w szacie zdobione złotem, z odsłoniętymi tatuażami, rozwianymi włosami i aureolą, błyszczącą jak korona. Przemknęło mu przez myśl, że takiemu władcy mógłby się ukłonić, lecz jednocześnie znał powód tych myśli, cel śmiałości serafina.
— Ze mną możesz! On sam dał mi rozum, bym dzielił się wiedzą z innymi — Zaśmiał się perliście, grając nieczysto, powołując na Boga. Sa'ela zakłuło, że jego słowa nadal były prawdą — przecież nie mógł jeszcze kłamać, a mówił z sensem. — Razem zapanujemy w piekle!
— Nie chcesz tam trafić — szepnął cicho i łagodnie, dobrze słyszalne, choć wiatr zaczął smagać ich ciała, jakby protestujący. Archanioł otulił ich bardziej skrzydłami.
— I tak w końcu wszyscy tam skończymy, jak Lilith! Ona oparła się Adamowi, chcąc być z nim równa, wiedziała, że to niedorzeczność, by był wywyższony, w dodatku nad anioły! — jęknął. — Uważała to za absurd.
— Skąd wiesz…? — Otworzył szerzej oczy.
— Powiedziała mi… że widziała was, pokazała, jak komicznie to wyglądało. Sam wiesz, jak wygląda Adam, jaki jest. — Powiedział jego imię z obrzydzeniem, patrząc przez ramię na dolinę, w której rozciągały się ogrody Edenu. — Niebo jest pełne korupcji — wysyczał. — Bóg jest niesprawiedliwy.
Mówił płynnie i pewnie, a archanioł nie mógł uwierzyć. Spóźnił się, stracił go, właściwie, oddał Lilith — diablicy rządzącej piekłem; mającej rację kobiecie, która przez odwagę straciła wszystko. Zaczął się z nią nawet utożsamiać. Był zbyt pewny siebie i też stracił. Zbyt lekceważył.
— Więc co zamierzasz? — spytał słabo, z prawie rezygnowany, ściągając brwi.
— Zmobilizować siły — odparł bez zastanowienia, recytując dawny plan.
— Na bunt?
— Nie tylko — rzucił przeciągłe, wrogie spojrzeniu ku rajskiemu ogrodowi.
Sa'el domyślił się reszty i nie dopytywał.
— Więc? — Anioł złapał go za rękę, znów z radością, iskierkami w oczach, jakby pytał, czy już ma czas wyjść z nim poleżeć na łące po całym dniu rozłąki.
— Daj mi czas — zdołał wydusić przez ściśnięte gardło.
Miał strapiony wyraz twarzy i myśli pędzące ku upadkowi, dlatego gdy w kolejne chwili poczuł ciepłe, drobniejsze od własnego, ciało, mocno przylegające do jego, z trudem oddał ucisk. Ledwo kontaktował z… Niebem, gdyż Bóg siedział cicho.
~⊱†⊰~
— Nie… NIE! Niee ma mowy! Coś musi się dać zrobić, byś tego nie robił! — krzyknął, pierwszy raz w czasie swego istnienia powstrzymując łzy.
— Próbowałem z nim rozmawiać kilkukrotnie. Jest opętany wizją współżycia z Lilith i spalenia nieba.
— A rozmawiałeś z Nim? — Wskazał palcem niebo nad szklaną kopułą.
— Gdyby to coś dało! — Zagryzł usta, ściągając brwi. Zacisnął palce na rękojeści szklanych nożyc, którymi zazwyczaj rozcinał bandaże (lub martwe części kwiatów). — Każe go powstrzymać. Oczywista oczywistość, ale jak? — Uśmiechnął się smutno.
— Zostaw go? — wyjąkał cicho.
— Nie. — Od razu stanowczo zaprzeczył. — To jedyne, przeciwko czemu sam się buntuje. — Wyciągnął narzędzie trzymane w dłoni, w stronę jasnowłosego szatyna, w świetle zachodzącego, czerwonego słońca jego kosmyki przybrały rdzawy kolor.
— Sal, nie ma mowy, ja nie dam rad. — Odsunął się, uderzając plecami o kamienną ścianę.
— To nie prośba. — Postąpił krok do przodu. — Nie upadniesz, jeśli potraktujesz to jak rozkaz.
— Nie chcę w ogóle tego robić! Wiesz co się później stanie!?
— Wiem, myślałem nad tym… długo. To konieczne bym nie miał oporów.
Oboje spojrzeli na narzędzie później na siebie. Wyglądali skrajnie różnie. W obliczu Raphaela przeważał strach i współczucie, zaś w drugim archaniele smutek i opanowanie, był od dawna pewny swoich planów.
— Jakich oporów? Sa'el, błagam…
— Nie, to ja ciebie błagam — przerwał mu. — Nie przekonam Lucyfera, nie dostanę pomocy od Boga, więc… więc co mi zostało? Zabić go w walce, czy dołączyć do ponad połowy nieba, które pragnie zniszczyć Boga, który mnie stworzył? — wysyczał śmiejąc się pusto. — Co to za wybór?
— Żaden — odparł cichutko.
— Jestem bezsilny na uczucia, których w ogóle nie powinienem mieć. Z zasady — sarknął. — pozostaje mi wierzyć, że On tak chciał, że mnie tu nie chciał i zaplanował w niebie czystkę. — warknął, dotykając zimnym szkłem cienkiej szaty na piersi towarzysza. — Więc z wielkiej łaski swojej, pomóż mi upaść. Sprawić, że będę musiał upaść i nie mógł żałować.
— A jeśli upadnę z tobą, to tego nie zrobisz? — spróbował, ostatni raz, na stół do gry wkładając wszystko, co miał.
— Tylko, by złapać cię w powietrzu i wrzucić z powrotem na górę. — Posłał mu lekki, zmęczony uśmiech, wciskając w ledwo wysuniętą, drżącą dłoń nożyce i odwracając w stronę biurka z pnia dębu. Żadne z nich nie wygrało kolejki.
W czasie ciszy, która zapanowała, Sa'el odetchnął bezgłośnie, parę razy przymykając oczy. Już wiedział, że wszystko co stać się miało, na pewno nastanie. Nie było innej opcji, prawda?
Spojrzał znów na archanioła, z którego oczu leciały łzy, przecinając zarumienione policzki. Kierując się ludzkim instynktem, otarł je palcami.
— Nic mi nie będzie, poradzę sobie, więc nie musisz się martwić, ani płakać — szeptał, po chwili odwzajemniając uścisk, podobnego do własnego, ciała.
Spędzili tak kolejnych kilka minut, w których Sa'el zbierał myśli, zaś Raphael próbował się ich pozbyć. Wszystko co działo się po tym, oboje pamiętali jak przez mgłę. Mgłę, wywołaną ślepotą od łez lub bólu: fizycznego i tego, towarzyszącego, gdy robimy coś wbrew sobie — utracie pewnej cząstki siebie. Bowiem szklane ostrza zdążyły odbić obraz nagiej skóry archanioła i skrzydeł zastygłych w powietrzu, nim nie okryły się szkarłatną krwią wymieszaną ze złotem. Zmysły Raphaela wytrzymały do momentu, gdy przestrzeni nie wypełniły krzyki rozdzierającej się duszy, protestującego, drugiego „ja” i, po prostu, umierającego ciała, które nadmiar bólu uwalniało poprzez łamanie palców na brzegu biurka. Zamknął się w sobie i wytrzymał… oboje wytrzymali do końca, aż Sa'el nie upadł. Na podłogę. I to nie tak, że umarł — nie przestał oddychać, właściwie, łapczywie pragnął tlenu. Hiperwentylował się przez ściśnięte, pulsujące gardło. Jego serce dalej biło, mózg pracował, mięśnie drżały z wysiłku, lecz wszystko po chwili zwolniło. Przestał być świadomy przyjemnego chłodu na plecach, ciepła drugiego ciała w przestrzeni wokół, obrazu zdruzgotanego anioła przed nim i piór wirujących w powietrzu, bólu, który zamienił się w zmęczenie.
~⊱†⊰~
Zaczęło się w Edenie i trwało siedem dni. Od dwóch przegrywali, choć byli silniejsi. Od siedmiu dni na Ziemi padała mżawka. Pierwsi ludzie myśleli, że to gniew Boży, anioły nie zwróciły uwagi na fenomen pierwszego deszczu, Raphael uznał to za płacz (może ponieważ sam też płakał od dwóch dni). Tylko Lucyfer od początku cieszył się nie wiadomo z czego.
A dziś był dzień ósmy. Dzień w którym buntownicy przegrali, Bóg za pośrednictwem Michała archanioła wydał wyrok i dwie trzecie nieba miało upaść na ziemię, którą większość tak gardziła. Mieli zostać strąceni z klifu. (Od tej decyzji nazwanego „oknem świata” — anioły naprawdę nie były kreatywne tak, jak ich stworzyciel.) Przy krawędziach zebrali się skazani, pilnowani przez ostrza nielicznych, pozostałych aniołów. Lucyfer miał być ostatnim, który ze związanymi skrzydłami poleci w dół.
Zbiorowa egzekucja trwała od poranku do zachodu słońca. Gdy zapadł zmierzch i niebo oblała czerwień, powoli tonująca w głęboki granat, a chmury zaczęły spadać na ziemię, zamieniając się deszcz spadających gwiazd, na skale pozostał już tylko „Niosący światło”, przewiercany przez setki intensywnych spojrzeń, które mimo całej, krótkiej wojny nadal nie znały nienawiści i wzgardy. Lucyfer szukał tego jednego, którego nie widział od ponad 7 dni, który sprawił, że zapomniał czym jest uśmiech, za którym tęsknił i zaczynał cierpieć. Skupiając się na tym, nie zauważył Raphael przechodzące między tłumem, ani żalu błyszczącego w jego oczach.
Gdy stał już przy krawędzi z ostrzem Gabriela przy krtani, bez nadziei, gawiedź rozstąpiła się, ukazując kontrastującą z blondwłosymi, wątłymi sylwetkami osobę. Szła bardzo powoli, lekko zgarbiona, patrząca w ziemię i starająca się nie potknąć. Raphael śledził ją smutnym wzrokiem, próbował odwrócić się i odejść, nie chciał na to patrzeć, lecz jego nogi skamieniały, zamieniając w fragment podłoża. Lucyfer zaś cieszył się dopóty, dopóki Sa'el nie znalazł się tuż przed nim i nie spojrzał nań. Jego oczy straciły bowiem blask, nadający im życia, stając się puste i matowe — wyprane z radości.
— Sa'el, wreszcie się pojawiłeś! — zaczął Gabriel, nie zwracając uwagi na wygląd wyższego archanioła. — Mógłbyś łaskawie wyjaśnić, gdzie byłeś?! Przez osiem dni nikt cię nie widział, pominąłeś wszystkie walki, jako Serafin! SERAFIN! Najpotężniejsza istota w niebie na Pana Naszego! — warknął. Trząsł się z hamowanej złości, nic nie robiąc sobie z faktu, że wymachuje ostrzem miecza przed szyją anioła na skraju klify, ani z jego cichych syknięć, gdy naciął mu skórę.
— Myślałem — odparł spokojnie i bezbarwnie.
— Niby. O czym? — Zmarszczył brwi i zmrużył oczy, sycząc jak wąż, którym jeszcze siedem dni temu był Lucyfer.
— O tym jak bardzo mam dość pewnego hipokryty o imieniu Gabriel. — Uśmiechnął się słodko. — W przeciwieństwie do ciebie, wolałem nie zabijać swoich.
— Zbuntowanych aniołów?! Wiedziałem! Wiedziałem, że jesteś po Ich stronie, po JEGO stronie — pchnął ostrzem klatkę piersiową anioła, przez co biała szata nasiąknęła odrobiną brunatnej krwi.
Sa'el ścisnął usta w kreskę, był zmęczony, nadal, cholernie, bardzo zmęczony. W dodatku nie mógł skupić się na rozmyślaniu o tym, jak bardzo Gabriel jest irytujący, przez świdrujące go, zmartwione spojrzenie przyjaciela.
— Tak, tak. Tak. Tak. — Postąpił kilka kroków do przodu, wymijając archanioła i pochylając nad krawędzią klifu. — Przejmę go. — Wskazał na ślepo na anioła. — Upewnię się, że zetknie się z ziemią — wymamrotał, odprężając się na uczucie zimnego wiatru całującego w twarz.
Gabriel i cała reszta nieba, wytrzeszczyła oczy. Tylko Raphael uronił łzę, a dowódca buntu ucieszył, że przekonał przyjaciela. Złapał go za rękę, ściskając mocno i szczerze uśmiechając.
— Mój Boże — wydusił archanioł, odejmując broń od krtani anioła i chowając ją za skórzanym pasem na biodrach. — Oh, najświętszy Panie — wymruczał do siebie, cofając się, aż nie wpadł w ręce niebiańskich istot. — Jest twój, Samael, Lucyper jest twój — jęknął, czyniąc znak krzyża, i patrząc na Sa'ela ni to z obrzydzeniem, ni z współczuciem, lecz nadal z wyższością.
Skinął głową z wdzięcznością, rzucając ostatnie, krótkie spojrzenie Gabrielowi, by odwrócić je zaraz ku Lucyferowi. Skrzywił się widząc szczęście promieniujące z jego niewinnej twarzyczki.
— Coś się stało? — spytał, miękko.
— Po prostu… zamknij oczy i chodź.
Anioł ufnie postąpił według rozkazu, po niedługiej chwili czując na plecach ciepło, napierające i zmuszające do pochylenia do przodu w przepaść ukrytą za powiekami. Ciągle się uśmiechał, mimo że przestał czuć grunt pod stopami, a wiatr zaczął uderzać coraz mocniej w jego twarz, ponieważ ciągle trzymał dłoń archanioła, która splątała swoje palce z jego.
Wszystko zmieniło się dopiero, gdy otworzył oczy leżąc na czarnej, spalonej ziemi, nieprzyjemnie parzącej i jakby kłujące niczym stos igieł. Gdy próbował się ruszyć, jego ciało ogarniał skurcz pragnący zatrzymać go w miejscu. Z ust wydostał się wysoki dźwięk, uwalniający wstrzymywane powietrze. Czuł ból i jedna samotna łza przecięła mu policzek, gdy zdał sobie sprawę, że jest sam.
*Zdolność upodabniania do siebie przez ożywienie i rozpalenie w nich tego samego żaru, którym sami są wypełnieni.
*2 (łać. Ogień gwiazda, tu: Wypalona gwiazda — Tres-2b.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top