I. Drzewo poznania
Czuł ciepło na skórze; powoli sunące po niej języki ognia, wpełzające pod i z sykiem doprowadzające krew do wrzenia, ciało do czernienia i kruszenia, a mózg na obrzeża szaleństwa z bólu i smutku. Później znowu czuł ciepło. Tym razem przyjemne, rozprzestrzeniające się właśnie od głowy, też, takie kłujące w oczy. Otworzył je nieśmiało, szybko żałując i próbując przyzwyczaić do obrazu jasnego, dużego słońca. Sfrustrowany przekręcił lekko głowę w drugą stronę, spotykając się z widokiem, który wcześniejszy dyskomfort — ciepło — owinął szybko wokół serca. Miał bowiem przed i nad sobą ideał o oczach skrzących jak szafiry i długich rzęsach opadających wolno na lica, zawsze blade niczym marmur o brzoskwiniowy kolorze. Łagodne rysy twarzy, prosty nos i różowe usta skropione żywicą prosiły się by… na nie patrzeć. Jak one na ciebie.
— Znów miałem ten sen — odezwał się i, mimo koszmarnych wspomnień, uśmiechnął, rozpoznając źródło ciepła na głowie jako dłoń archanioła.
— Znów Gabriel uderzył cię damską torebką? — spytał z wyraźnie słyszalną nutą rozbawienia w niskim, aksamitnym głosie, tak krótko brzmiącym w uszach, że wywołującym żywą tęsknotę za jego pięknem, przynoszącym ukojenie.
— Nie? — mruknął speszony, jakby odpowiedź była oczywista i przewrócił oczami. — Przestań mi to wypominać, osobiście nigdy nie opętałbym tego jej lamparciątka. — Skrzywił się.
Starszy anioł zachichotał gardłowo, odgarniając mu z czoła krótkie kosmyki. Zamknął książkę oprawioną w tkankę liści palmowych i odłożył na trawę obok nich.
— Płonąłem, ale byłem już w piekle, to było po… upadku — wyszeptał to słowo. — I bardzo bolało. — Zacisnął czerwone usta w wąską kreskę i spojrzał z głęboką powagą na przyjaciela, który na te słowa ledwo mógł powstrzymać śmiech.
— To nie ma sensu, dlaczego ogień miałby cię ranić, jeśli… — uciął, wierząc, że anioł zrozumie przekaż, zamiast dokończyć drżał z rozbawienia.
— Nie wiem i… Ej! Mówię poważnie! — Sfrustrowany szybko podniósł się z kolan archanioła, siadając przed nim. — I ty też płonąłeś. Nie mogłem ci pomóc, ale wiedziałem, to znaczy czułem, że to nasz koniec. Byłem bezsilny. — Zasmucił się, spuszczając wzrok na własne dłonie, dodatkowo, delikatny wiatr zawiał mocniej, otulając anioła kocykiem zimna przez brak bezpośredniego ciepła drugiego ciała obok.
— Jesteś zbyt niewinny, by kiedykolwiek spłonąć kruszyno. — Uśmiechnął się w „ten” sposób — jego zdaniem sztuczny i pobłażliwy. Anioł nigdy nie mógł tego zdzierżyć.
— A ty?
— Ja? — Szczerze zdziwił się pytaniem, w głowie układając miliony kwestii, jakimi mogłyby zakończyć się słowa.
— Ty… — Zdał sobie sprawę jak źle zabrzmiało jego pytanie i zaczął kręcić się miejscu, czując się jeszcze bardziej zawstydzonym. Wzrok postanowił zawiesić na dłoniach archanioła, tak samo jasnych jak skóra, delikatnych, o długich palcach i przedramionach naznaczonych tatuażami. — To znaczy, ty też płonąłeś, dlaczego? — Zmarszczył brwi, uważnie śledząc węża, owiniętego wokół ręki archanioła i znikającego pod podwiniętymi na łokciach rękawami szaty, jego blado złota barwa pasowała do czarnych włosów właściciela gada, lśniących w słońcu, w cieniu zaś przypominających niebo bez gwiazd, miękkich, w dotyku jak jedwab, prostych i puszystych dopiero przy końcach, czyli tam, gdzie kończyły się żebra. Zapragnął przeczesać je palcami, lecz przecież nie było potrzeby.
Starszy anioł za to, w czasie tej niezręcznej, lecz bardzo krótkiej ciszy, która po prostu długą się być wydawała, zdał sobie sprawę, że przy tym aniele za dużo myśli. Otrząsnął się uspokojony, rozważnie dobierając słowa.
— Nie wiem. — Wzruszył ramionami, zwracając w końcu uwagę towarzysza na swoją twarz. — Często jesteśmy razem, może prócz Lilith, przez którą się to zaczęło, przez naszą relację… — Zaciął się na słowie relacja, miał szczęście lub boską opatrzność, że to samo spotkało młodszego anioła. — I ja staje się częścią snów, lub jakimś symbolem, skoro jestem przeciwieństwem tej ludzkiej kobiety. — Dokończył na jednym tchu, głowę opierając o pień oliwy za plecami i zwracają ją w stronę rozległych łąk, na których w oddali pasły się jednorożce.
— Czego? — Uniósł brew, zaintrygowany spostrzeżeniami archanioła. Wyglądał jak dziecko oczekujące odpowiedzi od matki: „Dlaczego pieski nie latają tak jak ptaszki?” Dlaczego ludzie nie latają tak jak anioły?
— Dobra — odpowiedziałby, gdyby pozwoliło mu ego. — Bezpieczeństwa — rzekłby, gdyby był prorokiem. — Miłości — gdyby umiał marzyć. — Zdrowego rozsądku — który sam tracił.
— Nieba? — Wysnuł, jakby od niechcenia, patrząc w bursztynowe tęczówki Lucyfera.
— Sa'el, a Lilith…
— Zaczekaj. — Spiął się gwałtownie, gestem dłoni uciszając anioła. — Nasz Pan ma dla nas wiadomość.
~⊱†⊰~
— Nie wierzę! — sapnął, zwracając na siebie uwagę innych aniołów.
— Nie bluźnij… a przynajmniej nie tak głośno! — szepnął konspiracyjnie archanioł, za nadgarstek ciągnąc młodszego w dół schodów sanktuarium.
— Ale…! — Widząc karcące spojrzenie, ugryzł się w język.
— Rozumiem twoje oburzenie, lecz spróbuj się uspokoić. Porozmawiamy w świątyni — rzucił, puszczając dłoń anioła i szybkim szybkim krokiem zmierzając ku niedużej budowli w kształcie krzyża, o szklanym dachu w kształcie kopuły, mieszczącej się na granicy Placu Fontann i ogromnej łąki, za którą zaczynał się gęsty las.
Lucyfer z irytacją patrzył na białe szaty okalające plecy przyjaciela. Chciał rozmawiać, teraz. Chciał dać upust emocjom, teraz, ale Sa'el nie miał uczuć — nie rozumiał go. Anioł nie wiedział, czy ta nagła myśl zadziałała jak igła na balonik z powietrzem, czy wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej go zirytowała.
Zacisnął szczękę i mimo tej zagwostki ruszył w ślad za nagimi stopami serafina. O dziwo, opanował się, gdy tylko zrównał z nim krok. Na widok jego oblicza z profilu, po prostu otrzeźwiał. Ta myśl również go ukłuła.
— Dlaczego zawsze chodzisz? — Ośmielił się zacząć rozmowę.
Czarnowłosy rzucił mu przelotne spojrzenie, zza szat wyjmując sporych rozmiarów, złoty klucz.
— Rozwinięcie skrzydeł trwa… tak dużo czasu — westchnął, przeciągając słowa. — Szczególnie trzech par, jednocześnie gdy mi się nie śpieszy, nie mam ochoty tego… wolę się przespacerować. — Uciął, a na twarzy wykwitł mu lekki grymas, gdy marszczył brwi. Sam nie rozumiał.
Stanęli przed masywnymi, cisowymi drzwiami do świątyni, często nazywanej również Szklarnią. Gdy Sa'el przekręcił klucz w zamku i pchnął jedną stronę wrót, w zmysły anioła od razu uderzyła silna woń kwiatów, oczom zaś ukazała intensywna, ciemna zieleń roślin nakrapiana żywymi kolorami. Lilie, pelargonie i hortensje wymieszane z chryzantemami stały wszędzie: na podłodze, naściennych półkach i antresoli, na którą prowadziły spiralne kamienne schody z poręczą oplecioną winnikiem.
Ze ścian wyrastały róże i trzykrotki, a pod sufitem gęsto wisiały bombki surfini, fuksjowe wieńce i żyrandole z begonii, przeplatane uczepem i zwykłym bluszczem, szczególnie dominującym w Szklarni, pozostawiając okrąg, przez który można było obserwować różowo purpurowe niebo, szykujące się do snu. Dokładnie pod nim, na marmurowej posadzce leżała sterta kocy i poduszek.
Archanioł podszedł do jednego ze srebrnych świeczników stojących przy ścianie i łagodnym ruchem dłoni sprawił, że świece na nim zapłonęły. Wieczorny półmrok rozgoniło ciepłe światło, przy okazji rzucając na ziemię cienie obu istot niebiańskich.
— Nie przypuszczałem, że takie słowa wyjdą z twoich ust. — Rzucił anioł z przekąsem.
Wzrokiem śledził cienistą sylwetkę przyjaciela, zrzucającego z siebie górną szatę i podchodzącego do biurka z grubego pnia drzewa, prawie leżącego na podłodze, lecz zaraz pnącego się koroną drobnych liści ku szklanemu sufitowi. (Zapewne robota Rafaela, który potrafił przekonać rośliny do wszystkiego.)
— Sugerujesz coś? To po prostu nie jest mi do szczęścia potrzebne — burknął cicho, lecz stanowczo.
Lucyfer zwrócił wzrok ku źródłu niskiego głosu, próbującego się tłumaczyć (wiedział, że anioły nie potrafią kłamać, lecz droczenie się z Sa'elem, który zapewne sam nie znał wytłumaczenia na własne preference, było zabawne) i niemal od razu pożałował. Jego przyjaciel pozostał jedynie w tunice, to znaczy, często go w niej widział, ale dziś czuł coś dziwnego, gdy patrzył na odsłonięte ramiona błyszczące lekką opalenizną, uwydatnione obojczyki i kawałek klatki piersiowej, przecięty złotym łańcuszkiem, trzymającym jedną stronę odzienia, który gdyby nagle pękł to… ubranie nadal trzymałoby się na materiale na drugim ramieniu.
— Że masz w sobie tyle sprzeczności — Zaśmiał się, otrząsając i mając szczęście, że archanioł był cały czas pochłonięty składaniem ubrania. — W takim razie co ci jest potrzebne? — Oparł się biodrem o brzeg biurka, założył ręce na piersi i uniósł głowę, by spojrzeć na trochę wyższego mężczyznę. — Oprócz Pana naszego, amen? — dodał szybko, uśmiechając się szeroko i przepraszająco w odpowiedzi na oburzenie przemykające przez twarz przyjaciela.
— Niech pomyślę… ty? Bez ciebie i Rafaela dokuczałaby mi ascetyczna samotność — odparł, szybko składając znak krzyża. — Zmieniając temat, nie chciałeś mi się przypadkiem wyżalić? — Uśmiechnął się zadziornie.
Anioł odwzajemnił niepewnie uśmiech, czując rozlewające się w piersi i na twarzy ciepło, nawet boska decyzja przestała mieć… takie znaczenie.
— Wyżalić to złe słowo, raczej wyspowiadać, bo nie rozumiem Go. — Przygryzł wargę, wlepiając wzrok w trójkątne wzory przecinają posadzkę, niczym korzenie zalane szkłem. — Tworzy drugą kobietę dla pierwszego człowieka, by ta była mu uległa i każe zapomnieć o Lilith, jak o błędzie. Czy to nie przypadek, że pierwsza kobieta nie uklękła przed mężem? To… źle, że chciała być równa? Przecież Pan stworzył ją na swoje podobieństwo.
Nie otrzymał odpowiedzi, lecz gdy spojrzał na Sa'ela, widział go w głębokiej zadumie. Dotknął jego gorącego nadgarstka wspartego o mebel — ciało archanioła zawsze miało nienaturalnie wysoką temperaturę.
— Dodatkowo nie wystarczy, że stąd śledzimy ich losy, chce, by nas poznali, serafinów, cherubinów, a później tronów, panów i moce, aż w końcu wszystkie zastępy anielskie! Zapewne, byśmy oddali im hołd jako idealnej parze ludzkiej, a przecież już jedna była! — Uniósł mimowolnie głos, w głowie łącząc ze sobą coraz więcej czarnych nici. — Tak jak z wami. Kazał wam się ukorzyć przed Adamem i Lilith, prawda? — Ścisnął mocniej dłoń archanioła, patrząc na niego przenikliwie. Ten zaś pokiwał w milczeniu głową, zwracając swe intensywne niebieskie oczy ku aniołowi. Odbijając blask świecy, wyglądały jak upstrzona gwiazdami noc. — On…
— Lucy. — Jego słowa i myśli, zatrzymał aksamitny, proszący głos, który się bał. — Idźmy spać. — Pociągnął anioła stanowczo za szatę.
On się pomylił.
~⊱†⊰~
Obudził się, nadal czując dreszcze na ciele, ostre paznokcie wbijające plecy, dotyk gorącego ciała obejmującego jego biodra i ścisk, wręcz ból rozchodzący się w podbrzuszu. Oddychał ciężko, w głowie słysząc szum krwi i głośne bicie własnego serca. Rozejrzał się nerwowo, lecz zamiast długich, potarganych, lnianych kosmyków i obcisłej, czarnej sukni zobaczył rośliny, gwiazdy i czarną aureolę z rozrzuconych na poduszce włosów Sa'ela błyszczącą w świetle księżyca.
— Sal — wyjąkał, drżącą dłonią dotykając ramienia archanioła (przez co tylko jeszcze bardziej zaczął się trząść). — Sal proszę cię! — sapnął. Gdy usłyszał tylko niemrawe mruknięcie, potrząsnął nim z lepszym skutkiem.
— Tak? — Zaspany, otworzył jedno oko. — Co się stało? — spytał, unosząc się na łokciu, ale widząc stan anioła — czerwone policzki i zamglone, przerażona spojrzenie — próbował się jak najszybciej ogarnąć. — Lucy?
— Miałem sen. O… stosunku z Lilith. — Skrzywił się, uciekając wzrokiem.
— Stosunku? Tego, co mieli pierwsi ludzie użyć z rozkazu Pana? Przecież anioły nie powinny… — Słuchając głosu archanioła, tak głębokiego, przesiąkniętego troską, wręcz zmysłowego w gęstej nocnej ciszy, miał coraz większą ochotę, by rzucić się na niego i zrobić to, co w śnie z Lilith, ale bał się konsekwencji. Bał się na niego spojrzeć, bał się reakcji swojego ciała, które już na wyobraźnię reagował kłującym bólem w miejscu, które do dzisiejszej nocy uważał za nieprzydatne!
Zacisnął mocno usta.
— Nie powinny w ogóle grzeszyć! A to już któryś sen z kolei! A najgorsze, że to mi się podobało, to co robiła ze sobą i… ze mną, moim ciałem! — Zirytował się własną bezsilnością
— Nie rozumiem, Lucyf…
— Oczywiście, że nie rozumiesz, ty nie masz tych snów, nie wiesz jak to jest, nie czułeś „tego”, ty w ogóle nic nie czujesz bo na Boga nie masz emocji! — Krzyknął w przypływie frustracji, nie dając mu się wysłowić.
Zapanowała między nimi cisza. Anioł zaczął żałować, swoich słów, szczególnie tych, które znał że snów, lecz, priorytet dla niego było pozbycie się dyskomfortu związanego z Lilith, przez który nie mógł racjonalnie myśleć, a żeby to osiągnąć musiał zostać sam, a przynajmniej, na pewno nie z Sa'elem, który wypalał w nim dziurę zdziwionym wzrokiem. Nawet gdy zamknął oczy, czuł je na sobie: ciepło koca, którym obaj byli okryci i pożądanie.
— Mam emocje — odpowiedział urażony archanioł, odsuwając się od nabuzowanego anioła.
— Niby jakie? — wysyczał, zaciskając szczękę, palce i powieki. Słysząc każdy ruch archanioła, ciężko było mi powstrzymać myśli.
— Miłość. Kocham ciebie i Boga. — Zmarszczył brwi. — To raczej są emocje. — Kładł nacisk na każde ze słów, sam powoli irytując się przez anioła.
Anioła w którym nagle coś się zerwało, podobnie jak on, po sekundzie wybiegając ze Szklarni i wzbijając się w niebo, by po chwili zniknąć wśród gwiazd, jako jedna z nich — spadająca.
— Lucyfer! — krzyknął za nim mimowolnie archanioł, stając w progu świątyni.
Wołany zaś nie zatrzymał się, bo myślał, że anioły nie mogą kłamać, bo on znał definicję miłości. Tej prawdziwej — namacalnej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top