Chapter 1 Muzyka z ciemnej strony
Była piękna, burzowa noc; i chociaż ludzie mogliby mieć o niej nieco inne zdanie, on właśnie tak sądził. Stał przy oknie i patrzył na błyskawice rozjaśniające niebo niemal co chwilę. Za każdym razem, gdy odezwał się grzmot, na kamiennej twarzy bruneta pojawiał się trudny do zrozumienia uśmiech. Czuł to dziwne uczucie w środku, które nazywał inspiracją. Zawsze podczas takiej pogody siadał przed fortepianem i tworzył żałobne kompozycje, które wbrew pozorom naprawiały jego zbliźnioną duszę kawałek po kawałku. Cały świat był dla niego nieco inny, niż dla zwykłego człowieka. On w tym, co było złe widział dobro, a w tym, co było dobre dostrzegał jedynie nudę i zwyczajność. Bardzo różnił się od reszty, ale nie przejmował się tym. Lubił swoje szaleństwo, nawet jeśli było niebezpieczne. Wręcz kochał czuć dreszcz na ciele i to uczucie, kiedy wszyscy się go bali.
Jego własna inność ładowała go przedziwną energią, której nie potrafił nazwać. Po prostu ją czuł i nie zamierzał się jej pozbyć. Choć nie zawsze ta energia była przyjemna. Zdarzały się momenty, gdy po prostu nie był w stanie jej wytrzymać. Wpadał wtedy w atak szału i niszczył wszystko, co wokół siebie napotkał. Tym właśnie sposobem w jego domu nie było już ani jednego wazonu, ani nawet ozdób z porcelany czy szkła.
Żył dla siebie, w swoim świecie, niemal całkowicie odcięty od rzeczywistości, jak i od przeszłości, która najbardziej ciążyła mu na sercu. Pragnął zapomnieć o tym, że jeszcze całkiem niedawno rodzina zrobiła z niego wariata. Nie mógł wymazać z pamięci ich dziwnych spojrzeń i uwag. Mimo upływu czasu, nadal doskonale je pamiętał. Uciekł i całkowicie zmienił swoje życie. Pozwolił się pochłonić całej niepoczytalności, którą skrywała jego dusza. Nie było mu łatwo, ale nauczył się to kochać. Pokochał to, kim był, pokochał to, jak bardzo się zmienił. Niczego mu do szczęścia nie brakowało - przynajmniej tak sądził.
Całymi dniami siedział w domu, malując bardzo oryginalne abstrakcyjne - bądź portretowe - obrazy, których znaczenie znał tylko on sam lub grał na swoim ukochanym instrumencie; fortepianie. Zdarzało się, że brał nóż i pod osłoną nocy wychodził z domu. Jednak nikt nie wiedział dokąd. Z tego właśnie powodu zaczęły chodzić najaróżniejsze plotki mówiące, że zabijał ludzi, a potem brutalnie wyżywał się na ich zwłokach. Dla niego to była ta sama stara śpiewka, co udręka. Wiele razy gdy był zmuszony wyjść w trakcie dnia z domu, widział jak wytykają go palcami i mówią: To on, to ten psychopata. I było tak do czasu, dopóki nie podszedł do grona plotkarskiego zbierającego się przy jego domu i nie powiedział, co o tym sądzi. No, może w teochę zbyt drastyczny sposób. Wtedy następnego dnia już ich nie zobaczył, podobnie jak przez kolejne dni, tygodnie i miesiące.
On wyznawał prawo: jeśli mam żyć na tym świecie, to przynajmniej tak, jak chcę. I tak też właśnie miał. Nikt się go nie czepiał, wszyscy zostawili go w spokoju. Jednak nikt nie przestał się go bać. Gdy tylko ktoś z sąsiedztwa zobaczył go na ulicy, przyspieszał kroku, bądź uciekał. Słyszał nawet czasami przez otwarte okno w kuchni - gdy jeszcze plotkarze się spotkali - jak ludzie mówią o nim najróżniejsze rzeczy wyssane z palca. On jedynie się z tego śmiał, kręcąc głową z niedowierzaniem. Niewiarygodne dla niego było, jak bardzo oni są głupi. Nie znali go, a wymyślali o nim tysiące mitów. Nawet jeśli w niektórych przypadkach mieli rację, to to i tak gdzieś naprawdę głęboko go raniło i przypominało o tym, dlaczego wybrał życie w odosobnieniu.
Wypierał się przed samym sobą, że nie potrzebuje zrozumienia, że potrafi żyć sam. Ale przecież każdy potrzebuje akceptacji na świecie, nawet obłąkani. Bo każdy chce być tak samo ważny, każdy chce być akceptowany i posiadać kogoś, kto go zrozumie. Chociaż niektórzy bronią się przed tym jak przed ogniem, wkładają maski. Wydawało by się, że zupełnie bez powodu, lecz nie do końca. Po prostu najzwyczajniej w świecie się boją.
Uwielbiał ginąć we mgle jego umysłu, udając, że przyjemność sprawia mu odszukanie drogi do światła. Mimo to nie musiał nic robić, by stać na szczycie. Był panem swego własnego królestwa szaleństwa. Czasem zamykał oczy i wyobrażał sobie ludzi zwijających się z bólu i błagających o litość, co niewyobrażalnie bardzo go nakręcało. Wtedy wykonał jeden wyimaginowany ruch ręką i wszyscy umierali w jednym momencie. Tak było i tym razem. Znów pogrążył się w tym, co nieistniało. Otworzył oczy, kończąc swoją psychiczną wizję i zaśmiał się demonicznie. A śmiech jego był przepełniony grozą i wyższością. Miał siebie za kogoś więcej niż zwyczajnego człowieka. Ale chyba tylko on to tak widział. Dla dla ludzi z zewnątrz, był to zwykły obłąkaniec, którego należy omijać. On jednak miał to gdzieś. Często zastanawiał się, jakby to było, gdyby w ziemię uderzyła ogromna asteroida, albo coś w tym stylu i zniszczyła całą ludzkość. Poczuł ten przyjemny dreszcz na myśl o tym. Pozwolił sobie na kolejną dawkę szaleńczego myślenia i czuł się z tym wspaniale. Spojrzał na ulicę, a wtedy niebo rozświetliła błyskawica. Akurat przez ulicę przemkmęła jakaś dziewczyna, usiłująca uciec przed deszczem. Harry w duchu modlił się, by trafiła ją błyskawica. Jednak nic takiego się nie stało. Zacisnął szczękę ze złości. W jego wyobraźni wszystko wyglądało nieco inaczej. To on siedział an tronie świata, a reszta musiała być mu posłuszna.
- Pewnego dnia spotka was zagłada - powiedział głosem pełnym grozy i nienawiści do całego gatunku ludzkiego. Naczynia w szafkach nawet drgnęły, na jego głośny ton.
Nadal tak stał i patrzył na ulicę zielonymi oczami, które posiadały swój unikalny błysk szaleństwa. Nikt nie wiedział do końca, co kryły, nawet on sam. Za to potrafiły przenikać wgłąb duszy i odnaleźć strach. Tak zgubną emocję dla większości ludzi.
W końcu znudziło mu się patrzenie na padający deszcz. Zasłonił zasłony, by nie oglądać tego przeklętego świata, jak to on mówił.
Pomieszczenie ogarnął mrok. Źrenice chłopaka powiększyły się, a spojrzenie nabrało grozy. W ciemnościach odnalazł schody. Pokierował się do pokoju z fortepianem. Potrzebował dać upust swoim - jak zwykle zbyt silnym dla niego - emocjom. Serce waliło mu jak oszalałe, kiedy bezbłędnie, z pasją i złością trafiał w klawisze, tworząc kompozycję pełną jego całego. Wszystkie uczucia, emocje, traumy i niepowodzenia można było wyczuć w jego żałobnych melodiach. Dzięki muzyce mógł się wyżyć, pokazać, co czuje, czego nienawidzi, i co sprawia mu ogromną trudność. Gdyby tylko inni próbowali go zrozumieć, może nie stałby się taki, jakim był - przynajmniej w mniejszej części. Może zupełnie inaczej postrzegałby świat, a nawet - z bólem serca - zaakceptowałby go. Jednak postanowiono go ukarać i dać mu dar, który posiadał mało kto, czyli słuch absolutny. To burzyło wszystko. On wmawiał sobie, że jest lepszy od innych, że cieszy się jak nikt z tego, co dało mu życie, lecz w głębi serca cierpiał bardziej, niż ktokolwiek inny. Nie przyznałby się do tego, ale tak było. Ból, z którym nie mógł sobie poradzić, był wzmacniany przez następny, i kolejny. Często dawał się ponieść agresji, przez którą tracił kontrolę i był zdolny do wszystkiego. Karał nawet sam siebie w bardzo okrutny sposób...
Za każdym razem, gdy patrzył w kustro, krzywił się na swój widok. Krzyczał, że jest porażką życia, że nie powinno go tutaj być. Ludzie właśnie tak o nim myśleli. W końcu nie chcieli wariata w sąsiedstwie. Przecież według nich, niszczył tylko ich poukładane i perfekcyjne życia. Lecz on nie chciał. Nawet nie myślał, by zbliżać się do ludzi. Miał swój własny świat, w którym nikogo nie potrzebował. Zwątpił w gatunek ludzki, miał do tego pełne prawo. Tylko czy rozwiązaniem jest odcinanie się od całego świata? On twierdził, że tak. Może miał rację? W końcu ludzie są tacy bezlitośni, a ci, którzy wydają nam się dobrzy, i tak w końcu zawodzą. Całkiem typowe, doprawdy.
Jego palce bolały, ale nadal walił w klawisze. Ból psychiczny był o stokroć silniejszy niż fizyczny. Chciał zapomnieć, chciał doznać ukojenia. Z oczu chłopaka wypływały łzy bezsilności. Pragnął zmienić to wszystko, jednak wiedział, że nie było to możliwe. Choroba, słuch absolutny - te słowa po raz tysięczny rozbrzmiały w jego głowie. Nie pozwoliły mu wygrać.
Wstał i opuścił ciemne pomieszczenie jak gdyby nigdy nic. Jakby burza emocjonalna sprzed minuty w ogóle nie miała miejsca.
Szedł korytarzem ogarniętym przez półmrok, mając w głowie tylko jedną myśl: ukarać siebie.
Wpadł do kuchni i zagotował wodę w czajniku. Kiedy była gotowa, zdjął swoją koszulkę, rzucając ją gdzieś za siebie i zaciskając powieki, zaczą wylewać na swoje ciało parzący wrzątek. Towarzyszyły mu przy tym jak zwykle niezastąpione łzy. Wręcz kochał karać siebie, a przede wszystkim swoje ciało. Ból nie był ważny, liczył się fakt, że poniósł odpowiedzialność za to, że żył. Wcale tego nie chciał. Nie doceniał życia, bo nie widział w nim sensu. Uważał istnienie za rzecz bezużyteczną i naprawdę zbędną. Jednak jeszcze się nie zabił. Za każdym razem, gdy tego próbował, coś go odpychało, coś kazało mu zostać. Słuchał się tego czegoś. Możliwe, że robił to dlatego, iż już sam nie wiedział, co robić. Ciemność go oślepiła i nie pozwalała na racjonalne myślenie. Postanowił się jej słuchać i wykonywać rozkazy. Szukał ucieczki od tego świata. Bardzo chciał, by pewnego dnia wszyscy zginęli, a on sam razem z nimi.
Swoją przyszłość widział w mrocznych barwach i nie chciał myśleć inaczej. Dla niego liczyło się tylko to, żeby żyć tak, by przeżyć i po drodze robić okropne rzeczy, które były jego tajemnicami. Trzymał je w piwnicy. Rzadko kiedy tam chodził. Zazwyczaj czas spędzał w swoim pokoju lub przy fortepianie. Często też malował, czy szkicował różne niewyobrażalne dla ludzkiego oka rzeczy. Oprócz tego niemal w każdą noc ubierał się na czarno, brał swój nóż i wychodził. Gdy tylko wtedy na ulicy byli jacyś ludzie, uciekali przed nim do domów, a on śmiał się po nosem. Ludzki strach cieszył go niemal tak samo jak muzyka, która była jego miłością życia. Szedł tak dalej z uśmiechem pod nosem i patrzył jak ludzie gaszą w domach światła na jego widok. Jego oczy błysnęły niebezpiecznie, a kroki stały się powolniejsze i bardziej leniwe. Tam, dokąd szedł wcale mu się nie spieszyło.
* * * * *
Wrócił nad ranem z ogromnymi worami pod oczami. Wszystko robił jakby w transie. Gesty, ruchy, a nawet kroki. To, co wydarzyło się w nocy, naładowało go pozytywną energią, która sprawiła, że nabrał ochoty na komponowanie.
Zasiadł przed fortepianem i zaczął grać molowe akordy, wymieszane z zupełnie nietypowymi stworzonymi przez niego, co dawało istną mieszankę wybuchową. Drażniły jego nadwrażliwy słuch, ale przecież właśnie o to mu chodziło. To miała być kolejna kara. Kara za... właściwie za nic. Najzwyczajniej w świecie było mu źle.
Po jego policzkach spływały słone łzy, które wręcz paliły jego skórę. Przynajmniej on tak to odczuwał. Zamknięty z tysiącem problemów w ciemnym pokoju, starał się naprawić swoją zbliźnioną duszę. Robił to całkiem nieświadomie, odcięty od świata, będący dla samego siebie, ze swoją muzyką i głośno bijącym sercem. To był moment, gdy miał serdecznie dość swojej inności.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top