niepokój
nie wiem, dlaczego życie nie układa się samo. przecież nie ma w nim fizycznego zegara, na który możemy patrzeć i mówić sobie:
― ach tak... przecież teraz czas iść na studia, a za kwadrans mam ślub.
nikt tak nie ma. taki zegar jest, istnieje. nie widzimy go. czasami się nam cicho przypomni. bardziej jak alarm. krótko. zwięźle.
― ach tak! teraz już by był czas pójść na studia.
o ślubie nie mówi nikt.
dlaczego więc narzucasz mi taki zegar? wiem, wiem. mówisz, że nie. pewnie znów kręcisz głową i z wielką i przesadzoną dezaprobatą dąsasz się, że wsadzam w twoje usta słowa, których nie wypowiedziałeś.
― bierzesz jedno słowo i się go uczepisz ― tak mi mówisz. ― czemu nie możesz mnie raz posłuchać, a nie sama sobie dopowiadasz?!
otóż, spoiler alert, nie dopowiadam sobie nic. może co najwyżej to, że jeszcze kiedyś zrozumiesz, kiedyś dorośniesz. znów kręcisz głową.
często. z̶a̶w̶s̶z̶e̶
ty i twoje: nie chcę mieć dzieci, kiedy nie będę miał jak się z nimi bawić.
p̶i̶e̶r̶d̶o̶l̶ ̶s̶i̶ę̶
― chcę dożyć, kiedy skończą studia.
masz, kurwa, 30 lat! planujesz jeszcze 10 lat pożyć, czy co?!
czemu ma mnie to obchodzić.
w takich momentach brakuje mi siebie. brakuje szczerze. brakuje mi wolności. brakuje mi planowania.
― tak... skończę studia... później pójdę na staż. jakieś fajne miejsce... jeszcze nie wiem gdzie... ― skrobię ołówkiem na papierze i wypowiadam półgłosem o rzeczach, które mogą, ale nie muszą się wydarzyć. najważniejsze, że mogą.
móc. jakie to piękne słowo.
z tobą co najwyżej mogę posłuchać, jakim niekompetentnym bucem jesteś. mogę sobie humor popsuć. mogę przestać jeść.
w momentach takich jak ten, szczerze proszę o bezpłodność. moje jajniki do mnie krzyczą: błagam, odetnij nas!
moje małe kamikaze.
mam wrażenie, że przy tobie wywracają się na drugą stronę. ich zawartość wylewa się do jamy brzusznej i minuta po minucie, przychodzą kolejne komórki zapalne i oplatają ciasnym płaszczem oocyty. pękają. trawią się. w końcu są szczęśliwe. w końcu wszyscy jesteśmy szczęśliwi: komórki jajowe, jajniki i przede wszystkim ja.
jestem chora na myśl, że mogłabym mieć z tobą więcej wspólnego niż pościel, pod którą śpię. wszystko sam, wszystko nic.
chciałam mieć kiedyś dzieci. naprawdę. trójka minimum. przy tobie wątpię, czy chcę psa. działasz na mnie gorzej niż choroba weneryczna na kurwę. trawisz od środka i zostawiasz z niczym.
nie mogę być jedyna.
musisz mieć tak samo.
jestem „zbyt" wszystka.
za bardzo chcę pracować.
za bardzo chcę zarabiać.
za bardzo chcę zachować nazwisko.
za bardzo chcę być niezależna.
za bardzo chcę.
można mi się dziwić? samodzielność dostałam. teraz ją rozwijam. mam dobre przewodnictwo. jakie masz ty?
tracisz czas w rozjazdach. ja jestem kierowcom.
nie podwiózłbyś mnie nawet do szpitala. od egzaminu nie siedziałeś za kółkiem. miało być inaczej. mija 1,5 roku i wszystko jest tak samo. jak mam nie być sama, skoro nie możesz mi dać rzeczy, które sama daję tobie?
czuję do siebie obrzydzenie.
dzisiaj zadzwoniłeś do mnie. działo się źle. jak zwykle, nic nie mogłam z tym zrobić. niby jak?
miałam dobry humor. to nie był zły dzień.
powiedziałeś, że nagle, zupełnie znienacka powiedzieli ci, że potrzebujesz jeszcze badań. oczywiście ciężko je załatwić. musiałam zapytać: ― chcesz pomocy, czy mam tylko słuchać?
tak z tobą trzeba.
bo myślisz, że jesteś samowystarczalny, bo zarabiasz więcej, niż własna matka.
na pewno nie więcej, niż moja.
jak sądzisz, kto mnie teraz utrzymuje?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top