四
w aucie jest głośno. jackson upodobał sobie narzekanie na wszystkich kierowców. według hyeri za bardzo wziął sobie to wszystko do serca. teraz od jego zgryźliwości bolą ją uszy.
prędkość się zwiększa, hamulec, klakson i:
— masz oczy, to ich użyj! co za idiota... patrz gdzie jedziesz! — wieńczy to odpowiednim gestem i tylko jedną ręką tak mocno zaciśniętą na kierownicy, że pobladły mu kłykcie.
kolejny klakson.
— uspokój się! jeszcze nasz zabijesz! — woła i spanikowana, mocniej chwyta siedzenie.
on jedynie się śmieje. bawi go jej przesadna reakcja. auto ponownie rusza.
— nie bądź niemądra. nigdy bym czegoś takiego nie zrobił.
hyeri wątpi w to nigdy, ale nic nie mówi. na kolejnym skrzyżowaniu, auto znów gwałtownie hamuje. żołądek zaczyna podchodzić jej do gardła.
— rusz się! jest zielone!
— błagam, jackson, odległość! — znów panikuje, bo jest w stanie przeczytać, z jakiego salonu pochodzi auto przed nimi. jej prośba pozostaje bez echa.
— przysięgam, że z roku na rok stają się coraz gorsi. kto im w ogóle daje prawo jazdy?
kolejny zryw, ale w ostatniej chwili światła zmieniają się na czerwone.
— zatrzymaj się — głucho mówi hyeri.
zerka na nią zdziwiony.
— nie mogę tak sobie zjechać. jesteśmy na środku drogi.
jej to nie obchodzi. musi wyjść z tej puszki. w tej chwili. powtarza się, ale tym razem to nie prośba, ale jękliwe polecenie.
on daje za wygraną. auto zaczyna zwalniać. wzdycha zrezygnowany. zanim zdążą się zatrzymać na przystanku, ona wyskakuje z auta w samej bluzie i biegnie do kosza na śmieci. mroźny wiatr i śnieg chlastają jej skórę, ale jest to o wiele przyjemniejsze, niż to uczucie skręcanych wnętrzności.
całe jej śniadanie ląduje na dnie kosza. ona czuje się zmęczona. tak nagle. pilnuje, żeby włosy nie poleciały jej do przodu.
słyszy trzask zamykanych drzwi i to, jak jackson klnie na kierowców, który nie dają mu przejść na chodnik. chwilę później jest przy niej i zakłada jej na ramiona kurtkę.
— nie żartowałaś, że źle się czujesz...
— co ty nie powiesz?! — miało to zabrzmieć bardziej sarkastycznie, ale wychodzi piskliwie. patrzy na niego wilkiem, na niego i chusteczkę, którą jej podaje. — jesteś okropnym kierowcą. — mówi. zabiera chusteczkę i wyciera usta.
— świat byłby o wiele lepszy, gdyby wszyscy byli tak okropni, jak ja!
hyeri chce mu na to coś mądrego odpowiedzieć, coś takiego, że poszłoby mu w pięty, ale nie może. jeszcze raz zgina się nad koszem, bo mdłości wracają.
— nie wygląda to najlepiej... — jackson już nie jest podirytowany. brzmi na zaniepokojonego. — może jedźmy do szpitala?
— to pewnie tylko jakiś wirus — zbywa go machnięciem ręki. zaciska jeszcze oczy, zanim się wyprostuje i przeczesze lekko wilgotne od potu włosy. — nic wielkiego. wolę odpocząć w domu, niż w poczekalni. kluczyki. — wyczekująco otwiera dłoń.
— chyba sobie żartujesz. — to niedowierzanie w jego głosie. — mowy nie ma, żebym dał ci prowadzić. nie po tym, co przed chwilą widziałem.
— daj mi kluczyki. umrę, jeżeli będziesz za kierownicą.
— nie dramatyzuj. nic ci nie będzie. — jego niepokój wypiera rozbawienie. — poza tym, przysięgam — robi krzyżyk na piersi — już będę grzeczny. w ogóle nie poczujesz, że jedziemy.
hyeri wielce wątpi w jego słowa, ale ten szczery uśmiech na jego twarzy sprawia, że się poddaje.
i niepotrzebnie wątpiła, bo jackson dotrzymuje słowa. nawet nie zauważa, że są na miejscu.
w mieszkaniu, dzwoni, żeby umówić się do lekarza. zapisują ją na popołudnie po pracy. jedyne, czego jeszcze potrzebuje, to auto.
— żaden problem — mówi jackson. — urwę się z pracy i cię zawiozę.
ale ona nie chce, żeby narażał się szefostwu. ostatnio każdy powód staje się dobrą wymówką do takiej dezercji.
— z nikąd się nie urwiesz. ja wezmę auto, a ty wstaniesz wcześniej i pojedziesz metrem.
nie jest z tego zadowolony.
następnego ranka jeszcze raz próbuje ją przekonać. tym razem na poważnie, bo widział, że od piątej nie spała. coś faktycznie jest nie tak. zaczyna się martwić.
— może lepiej by było, gdybym z tobą pojechał? — ostatnia próba.
— nie ma takiej potrzeby. — jest nieugięta. kręci głową na tą jego powagę i żartobliwie wypycha go za drzwi. — widzimy się wieczorem.
obietnica.
— zadzwoń, jak się czegoś dowiesz.
— idź już, bo się spóźnisz.
opiera się o framugę i patrzy, jak on schodzi po schodach. nuci tą głupią melodyjkę — na poprawę humoru. jej akurat ona psuje humor. ciągle ją słyszy, kiedy ciemna plama barwy jego płaszcza znika za zakrętem.
już nie przestaje jej słyszeć.
nigdy.
zostaje jej w pamięci.
krwawy grawerunek w jej umyśle.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top