六
w mieszkaniu zostały same zdjęcia, na których nie było tylko jej. powyciągała stare albumy jacksona z czasów liceum i tam, gdzie kiedyś byli we dwoje, uśmiechał się ze swoimi przyjaciółmi.
trochę jej tak łatwiej.
on istniał sam.
jej przy nim nigdy nie było.
tak jest lepiej.
chyba faktycznie zwariowała.
hyeri przestaje się dziwić, że po kilku dniach pobytu na oddziale kardiologicznym, poddali się i przysłali na konsultację psychiatrę. sama pewnie zrobiłaby podobnie.
zdecydowanie tak samo.
ale to, że rozumie, wcale nie sprawia, że odrobinę bardziej podoba się jej ta krzykliwie ubrana pod białym fartuchem kobieta, i że jej lśniące, jak peruka włosy mniej kłują ją w oczy.
w dodatku to, jak nieformalnie się do niej zwraca, i co mówi, wcale nie poprawia sprawy.
zaczęło się niewinnie. rutynowe pytania. formalność.
w pewnym momencie zapytała hyeri, czy domyśla się powodu, dla którego przez ostatnie pięć lat, każdego roku, gdy kończy się grudzień, ona odwiedza szpital.
więc heyri powiedziała jej to samo, co pozostałym. zwaliła wszystko na pracę.
— koniec roku, to dość stresujący okres. sądzę, że to właśnie stres.
— więc nie ma to nic wspólnego z twoją stratą?
tego się nie spodziewała.
— j—jaką stratą?
— w karcie jest napisane, że pięć lat temu straciłaś dziecko.
więc to miała na myśli.
— tak, ale...
— przyczyniłaś się do terminacji płodu?
płodu.
— co to w ogóle za pyta...
— więc?
dlatego hyeri d początku wiedziała, że ta współpraca z góry spisana jest na straty.
zaczyna jej być ciężko złapać oddech. serce przyspiesza.
ale lekarka zdaje się tego nie zauważać i zarzuca jej kolejne ciemne sprawki. leki. narkotyki.
w końcu czy nie słyszała głosów, które kazały jej się ranić, aby pozyskać uwagę.
kolejny atak jest tylko kwestią czasu, albo jak w tym przypadku kwestią kolejnego pytania, a lekarka już otwiera usta. w tym momencie otwierają się drzwi i jej uwaga kieruje się właśnie na nie. nie kończy.
— och, doktor kim. nie spodziewałem się tu pani. — jaebumowi śmiesznie marszczy się czoło. zamiera w progu.
— niby dlaczego? konsultuję pacjentkę. nie widzę w tym nic dziwnego, jaebum.
na dźwięk swojego imienia drga mu powieka. jaebum patrzy na hyeri, zanim zwróci się do lekarki:
— więc jeszcze pani nie słyszała?
— słyszałam co? — wydaje się odrobinę cigerpliwić. zaczyna stukać palcami o oparcie krzesła.
— więc naprawdę nic pani nie wie? — powtarza, przeokropnie zdziwiony. — w takim razie przykro mi, że dowie się pani tego ode mnie. ale swoją drogą, to dziwne, że nikt pani nie zawiadomił. w końcu jest pani ordynatorem...
— do rzeczy, jaebum.
znów niemal niezauważalnie drga mu powieka.
— z oddział zamkniętego uciekło kilku pacjentów. podobno włamali się do kuchni. pielęgniarki mówią, że zniknęło mnóstwo noży. paskudna sprawa...
hyeri patrzy, jak z twarzy kobiety odpływają wszystkie kolory, póki nie stanie się przezroczysta, jak folia do pakowania.
ale jaebum się tym nie przejmuje i mówi dalej:
— ale tym bardziej podziwiam pani pasję, doktor kim! żeby kontynuować sesję w tak trudnej chwili. to się nazywa profesjonalizm. — wkłada w to bardzo dużo entuzjazmu. nawet bardzo, biorąc pod uwagę, jak normalnie się zachowuje.
patrząc na już zszarzałą twarz lekarki, zaczyna się zastanawiać, czy ta nie dostała udaru i jej nie sparaliżowało z tych wieści, ale nie. chwilę później słychać klekot jej wysokich obcasów. wstaje na chwiejnych nogach.
— przeprasza, hyeri — mówi do niej, jednak patrzy nie na nią, tylko gdzieś za okno — ale kiedy indziej dokończymy naszą rozmowę. — i tak po prostu wychodzi.
drzwi się zatrzaskują.
— nowy rekord — wzdycha jaebum i pada bezwładnie na krzesło. — trzydzieści-dziewięć godzin bez snu. ostatnio nie spałem tyle na studiach.
jednak hyeri go nie słucha. nie wie, co zrobić. szuka szlafroka. boi się zostać sama w pokoju, bo w razie kłopotów, nie ma co liczyć na jaebuma. już dawno zamknął oczy. wygląda, że zasnął.
znajduje tylko bluzę. wkłada ją i jeszcze budzi go i pyta:
— kiedy to się stało?
— co się stało?
— ta ucieczka.
— jaka ucieczka?
hyeri mruga na niego tępo, bo on zupełnie wydaje się nie mieć pojęcia, o czym ona mówi.
— ucieczka z oddziału zamkniętego — przypomina. — ta, o której mówiłeś.
— wracaj do łóżka, hyeri. nie było żadnej ucieczki. — przymyka oczy i przeciera je dłonią.
— ale...
— tak, jak przed chwilą powiedziałem, nikt nie zwiał z oddziału, więc się kładź.
— to, czemu... — urywa, myśli. po co to mówił? ale przypomina sobie, jak na nią spojrzał, kiedy wtedy wszedł w trakcie przesłuchania. a jednak. — dziękuję.
— nie ma za co. dosłownie — prycha jaebum. stawy głośno mu trzaskają, gdy rozprostowuje nogi. — w końcu miałem okazję, żeby odpłacić się temu babsku. co za... — krzywi się. — od dawna za mną łazi i wmawia mi jakieś zaburzenia — sam nie wiem, jakie — i próbuje zapisać na terapię grupową.
hyeri mimowolnie przysiada na łóżku. z zaskoczenia. pierwszy raz słyszy, żeby — po pierwsze — jaebum komuś wykręcił taki numer — po drugie — chyba jeszcze nie widziała go na tyle podirytowanego, żeby zaklął na kobietę.
dziwne.
i za razem trochę niesamowite.
jakby oglądała w nocy zaćmienie słońca.
— w dodatku te jej zachodnie... zwyczaje... wszystkim wali na ty! — ciągnie, coraz mocniej się nakręcając. — żeby chociaż raz faktycznie wyjechała z kraju, to może bym zrozumiał... a jak szuka pacjentów, to niech sobie pójdzie na katedrę chirurgi. tam to sami wariaci! — chyba już skończył, bo bierze głęboki oddech i przez chwilę panuje cisza. zamyka oczy. głowa opada mu na oparcie krzesła.
hyeri jest przekonana, że teraz faktycznie zasnął. cichy, miarowy oddech na to wskazuje.
ale to nie tak.
jego usta powoli się poruszają. mówi coś, pyta się:
— hyeri, po co ona w ogóle tu przyszła?
— wymyślili, że mój problem nie jest fizyczny, ale psychiczny. — wsuwa się pod koc, kładzie na poduszkach. — muszą coś wymyślić, a to dobre, niż nic, prawda?
— nieprawda. co za idiotyczny pomysł. dlaczego się na to zgodziłaś?
— o ile znajdą przyczynę, to jak dla mnie mogą robić, co chcą. nie przeszkadza mi to.
udaje jej się zabrzmieć o wiele optymistyczniej, niż zamierzała. jest z siebie dumna, choć czuje pewne ukłucie żalu do samej siebie za to kłamstwo.
— a powinno. — jego nie tak łatwo oszukać. podnosi się do góry i długo jej się przygląda, zanim doda: — mogę się ciebie o coś zapytać?
— pytaj. najwyżej nie odpowiem.
— wolałbym, żebyś odpowiedziała.
hyeri czuje pierścień zaciskający się na jej sercu. panika.
boi się usłyszeć, co zaraz powie, ale mówi, że postara się odpowiedzieć.
więc on pyta, czy kiedykolwiek myślała, żeby to wszystko skończyć — śmierć.
przez ostatnie pięć lat, ani razu nie przyszło jej to do głowy. pierwszy raz o tym słyszy dzisiaj. nie musi teraz kłamać.
— nie, nie myślałam o tym.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top