十二


    taksówka zatrzymuje się. zanim heyri wysiądzie na moście, daje kierowcy solidny napiwek. przez ostatnie dwa dni znów zrobiło się zimno. warstewka śniegu pokrywa skuty cienką pokrywą lodu chodnik. 

    rozgląda się dookoła. jest zdziwiona jak mało osób korzysta z tej drogi. choć z pewnością jest to krótsza trasa, to jednak bardzo kiepsko oświetlona. decyduje, że większość pewnie woli nadrobić drogi, niż coś złamać, idąc skrótem.

    idzie do barierki znajdującej się dokładnie w połowie mostu. kłykcie bieleją jej, kiedy zaciska palce na nowiutkiej, jeszcze niemalże nieprzeżartej rdzą barierce. serce tępo wali o klatkę piersiową, lada chwila wydostanie się na zewnątrz, kiedy ona liczy segmenty, które zastąpiły stare, powykręcane rurki.

    cztery lata, trzysta sześćdziesiąt i dwadzieścia dwa dni.

    zamyka oczy, głęboko wdychając zapach lodowatego wiatru. czy tak właśnie się czuł? ciemność i zimno?

    przechyla się przez barierkę. oczy wytężają się, żeby zobaczyć porytą warstwą lodu, rzekę pod jej stopami. ma pecha. jakiś metr od barierki stoi dodatkowa zapora. wszystko dla bezpieczeństwa. na sam jej widok prycha, czując napływające pod powieki łzy. nie ma innego sposobu, żeby poradzić sobie z tą pustką. musi wiedzieć jak to wszystko się stało. musi wiedzieć jak on...

    rozgląda się na boki, przekłada nogę przez pierwszą barierkę i ostrożnie przechodzi na drugą stronę. stopy rozjeżdżają się na lodzie. tutaj wydaje się grubszy. przyciska plecy do barierki. metalowe pręty wbijają jej się w kręgosłup, kiedy kurczowo łapie za poręcz. bierze głęboki wdech i czując wściekle pulsującą krew w uszach, wychyla do przodu, spoglądając wprost w ciemność. z początku nie widzi nic. jej oczy się adaptują do braku światła. widzi cienką, niemalże przezroczystą membranę lodu, dryfującą na czarnej tafli rzeki. wiatr szczypie ją w policzki, zwiewając mroźne łzy po jej skórze. to wszystko wydaje się nierealne, może przysiąc, że na pokrytej lodem rzece widzi leżące ciało.

    ― to nieprawda... ― mamrocze rozpaczliwie. ― nie...

    jedną ręką zwalnia barierkę, żeby otrzeć łzy. czuje, że naprawdę zwariowała...

    ― co ty, do jasnej cholery, robisz, hyeri!

    na dźwięk swojego imienia, wzdryga się przestraszona. kostki brukowe okazują się o wiele bardziej śliskie, niż myślała i ten nagły ruch sprawia, że jej stopy wyślizgują się spod niej. tyłem głowy uderza o poręcz. rozpaczliwie zaciska ręce na barierce. jeden z jej palców zgina się boleśnie, jakby wyskakując ze stawu. powietrze ze świstem ucieka z jej płuc, kiedy dźwiga się na nogi i odwraca w kierunku głosu.

    ― jaebum?

    jest naprawdę ślisko. jaebum wyrywa do przodu, kiedy jej stopy znów się spod niej wyślizgują.


    ― mówiłaś, że nic ci nie jest, hyeri! ― krzyczy. w jego głosie słychać panikę. ― nie bądź głupia. musisz być okej. musisz żyć dalej.

    czoło mimowolnie jej się marszczy. jest zaskoczona.

    dlaczego to mówi?

    dlaczego panikuje?

    te pytania pojawiają się jej w głowie, kiedy jaebum ostrożnie do niej podchodzi. jego oczy wściekle błyszczą. nawet jego strój ją zastanawia ― płaszcz zarzucony na zielony, chirurgiczny mundurek. teraz zdaje sobie sprawę z tego, jak to wygląda z jego punktu widzenia.

    ― nie, to nie tak... nie chcę... po prostu nie rozumiesz ― ucina nagle. świeże łzy cisną jej się po powieki. kiedy tylko dotykają policzka, ociera je zimny wiatr.

    ― więc mi wytłumacz ― domaga się, przybliżając coraz bardziej.

    ― n-nie mogę. ― uparcie kręci głową. ― ... nie potrafię... ch-chciałam zrozumieć, zobaczyć, ale... oni nawet go nie złapali, jaebom. ten drań chodzi sobie wolno, a... ― jej głos załamuje się, przeradza w płacz. ― był całkiem sam! jackson umarł sam i się bał... było tak ciemno... o boże... ― teraz wyje. przyciska czoło do stalowej barierki i nie może zatrzymać łez. ― jeżeli ta szuja by się chociaż zatrzymała, jeżeli...

    ― wiem, hyeri ― głos jaebuma łagodnieje. ― policja nadal go szuka. znajdą go. możemy kogoś zatrudnić. prywatny detektyw...

    ― nic nie rozumiesz! to wszystko moja wina! ― krzyczy. ― jeżeli pozwoliłabym mu ze mną jechać... jeżeli nie kazałabym mu iść do pracy, nic by mu się nie stało. nic nam by się nie stało.

    ― nie mów tak. nie mogłaś tego przewidzieć ― stara się ją przekonać, robi kolejny krok.

    ― będę tak mówić, bo to prawda!

    ― w taki razie to moja wina ― irytuje się. ― jeżeli ja bym go nie zbył dla transplantacji, to pewnie wracalibyśmy razem i znając go, skończylibyśmy w jakimś rozklekotanym barze. w ogóle by go tutaj nie było!

    jej oczy rozszerzają się w szoku.

    ― to co innego ― mamrocze. ― nie mogłeś...

    ― to jest to samo! ― przerywa jej ostro, po czym nieco spokojniej dodaje: ― jeżeli nie przestaniesz tego rozpamiętywać, to naprawdę oszalejesz. nie zwróci co to go...

    świat jej się zamazuje. przyciska dłoń do ust, zakrywając je.

    ― jeżeli ja nie będę tego pamiętać, to kto będzie? nie... nie! nie... było ciemno. był tu całkiem sam. o boże, o boże... ― jej głos zlewa się w jedną całość. nie może już stać, powoli opada, ale zanim poczuje lodowaty beton pod dłońmi, coś łapie ją za kołnierz kurtki i ciągnie w górę.

    jaebum przechyla się przez barierkę i z niemałym wysiłkiem przeciąga ją za ramiona na drugą stronę. traci równowagę, kiedy hyeri leci do przodu. oboje lądują na chodniku, wzniecając wątłą chmurę lekkiego, śnieżnego puchu.

    hyeri ostro wciąga powietrze, kiedy jej prawa dłoń miażdży się o nierówność. ostre krawędzie przecinają jej skórę, drobne kawałki wbijają się w ciało. zanim zdąży spojrzeć co się dokładnie stało, czuje ciasno oplatające ją ramiona.

    ― nie waż się więcej tak robić! ― odgraża jaebum, unieruchamiając ją w uścisku. ― co sobie w ogóle myślałaś?!

    hyeri sztywnieje, ale po chwili jej palce zaciskają się na połach jego płaszcza. szczęki mocniej się zwierają, kiedy czuje ostry ból ze zranionej dłoni.

    ― p-przepraszam ― pociąga nosem. ― po prostu tak bardzo mi go brakuje.

    ― wiem... mi też.

    ― chciałam tylko zrozumieć... przepraszam.

    w tym momencie coś w niej pęka i po raz pierwszy od śmierci jacksona, pozwoliła sobie trochę odpuścić. wszystkie skrzętnie magazynowane uczucia i emocje zaczynają opuszczać jej ciało. ściska jaebuma, jakby od tego zależało jej życie.

    w końcu jej głośny płacz przeradza się w wątłe chlipanie. kiedy jaebum widzi, że jest jej już lepiej, odsuwa się i dokładnie przygląda jej twarzy. jego oczy zwężają się.

    ― nie krwawisz ― informuje, wyglądając czegokolwiek niepokojącego. ― nic sobie nie zrobiłaś?

    hyeri kręci głową. jeabum dźwiga się ostrożnie na nogi i podaje jej rękę. kiedy łapie na jej prawy nadgarstek, hyeri wyje i szybko zabiera dłoń, upadając wprost na tyłek. zbliża dłoń do twarzy i czuje, że serce staje jej na pare sekund na widok plamy krwi pokrywającej jej rękę.

    ― no to okularów już nie mam ― beznamiętnie mówi jaebum i pomaga jej wstać. hyeri marszczy lekko brwi, zdając sobie sprawę, że faktycznie na jego nosie brakuje okularów, które leżą roztrzaskane na chodniku.

    hyeri nie może ustać w pionie. świat zaczyna jej wirować przed oczami. lada chwila by się wywróciła, ale jaebum ją łapie.

    ― mówiłaś, że nic ci nie jest ― mówi z wyrzutem. oplata ją ramieniem w tali, żeby pewniej utrzymać ją na nogach.

    ― no nie jest! ― woła uparcie. ― tylko trochę mi zimno... i może odrobinę kręci mi się w głowie.

    jaebum wywraca oczami, wyraźnie poirytowany i wyciąga komórkę z kieszeni płaszcza. mrużąc oczy wybiera numer. parę minut później przyjeżdża karetka.





to ostatnie co miałam nie wstawiłam

zostało 5 rozdziałów

to codziennie będzie

sry

to konto mnie stresuje

mam za dużo nieskończonych prac

25072020©blana

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top