九
sny są gorsze, niż zdradzieckie. obudziwszy się nadal ma problemy z pogodzeniem się, że to jednak prawda. dlatego właśnie musi ubrać szlafrok i nieważne, że do jej ręki wciąż skapują z kroplówki leki. ona musi wyjść, bo jego twarz, dokładnie jak melodia, którą tak namiętnie nucił, nie chce opuścić jej głowy.
dochodzi jedenasta w nocy. obchody się skończyły, większość personelu już wyszła, ale na pewno nie on. jaebum, to stały element, praktycznie podstawowe wyposażenie, więc hyeri wie, że gdy wysiądzie z windy, gdzieś na pewno go znajdzie. trochę, jak posąg, który lubi zmieniać położenie.
pielęgniarki na chirurgi już się do niej przyzwyczaiły. witają ją skinieniem głowy, na które ona odpowiada w ten sam sposób i idzie dalej korytarzem, ciągnąc za sobą statyw, jak gigantyczną antenę.
skrzypienie kółek statywu, jak i jej kroki ucinają się, gdy skręca na korytarzu. przystaje, obserwuje. trójka lekarzy w operacyjnych uniformach, cała trójka w zielonych czepkach na głowie, ale poznaje znajomego nietoperza po pobladłej ze zmęczenia twarzy i niezadowolonej minie. wyglądają hyeri na zajętych, więc czeka, patrzy.
rozmawiają o czymś, czego ona nie słyszy.
jaebum wciska jednemu z lekarzy do ręki kartę i jego usta szybko się poruszają, gdy wskazuje coś na niej palcem. odpowiada na to drugi z nich, kiwa głową i ciągnie za sobą kolegę. jeszcze przez chwilę po tym jak znikną, jaebum stoi wyprostowany jak struna.
rozgląda się na boki — nie zauważa jej — i ciężko siada na porzuconym na korytarzu łóżku, opiera łokcie na kolanach i głowa opada mu nisko.
hyeri stara się nie narobić hałasu, kiedy do niego podchodzi, ale zdradza ją statyw.
— istnieje bardzo dobry powód, dla którego szpital zabrania pacjentom opuszczać oddział po dziesiątej — głucho mówi jaebum. nie podnosi głowy. trwa nieruchomo. — wiesz, jaki?
— istnieje też bardzo dobry powód, dla którego maksymalna liczba godzin pracy wynosi osiem — hyeri odbija piłeczkę. — kiedykolwiek nie przyjdę, to zawsze tu jesteś. wracasz w ogóle do domu?
— czasami.
— nikt na ciebie nie czeka?
jaebum prostuje plecy, przeciera zaczerwienione oczy i wyciąga okulary z kieszeni. oczy ma puste, jak szklane kulki, kiedy mówi:
— mieszkam sam, a moja ostatnia roślina zdechła, kiedy byłem na pierwszym roku studiów, więc nie, hyeri, nikt na mnie nie czeka — odpowiada monotonnie, zanim spyta: — co tutaj robisz? po dziesiątej naprawdę nie można opuszczać oddziału. po co przyszłaś?
hyeri uśmiecha się niemrawo. nie może powiedzieć prawdy. przecież nie może zwyczajnie oświadczyć, że ma halucynacje, które dotyczą wszystkich jej zmysłów.
— bez powodu — wzrusza ramionami. — chciałam się przejść. taki spacer.
— tyle, to i ja jestem w stanie powiedzieć — mówi jaebum. ten sceptycyzm w jego spojrzeniu. a może jej się tylko wydaje? — chodź, odprowadzę cię na dół. nie powinnaś się tak włóczyć.
jaebum w trzaskiem stawów rozprostowuje kości, zanim dźwignie się do góry i przejdzie koło niej. jasny znak, że chce, żeby za nim poszła.
jednak hyeri nadal stoi w miejscu. nogi odmawiają jej posłuszeństwa, bo ciało wie lepiej, że nie może tam wrócić. nie dopóki to senna mgła nadal unosi się nad jej poduszką.
— jaebum... — mówi powoli, zatrzymuje go — ja jeszcze nie chcę wracać. przynajmniej jeszcze nie teraz... za chwilę.
patrzy na nią. chyba rozumie. nie. na pewno rozumie, bo jedynie wzdycha i kiwa na nią głową.
— okej, ale i tak chodź. pokażę ci coś.
a więc idzie, choć nie wie, gdzie zmierza winda, do której weszli, ale i tak wszystko jest lepsze, niż to, co czeka ją w jej pokoju.
wysiadają na ostatnim piętrze. pielęgniarz przy recepcyjnym biurku wita jaebuma skinieniem głowy, a na hyeri zerka ciekawsko. jaebum nie zwalnia kroku, i kiedy hyeri odpowiada mężczyźnie uśmiechem na powitanie, on już znika za zakrętem.
dogania go, znajduje stojącego z rękami wciśniętymi w kieszenie przed wielką, grubą szybą, od której bija snop żółtego światła. serce spada jej do żołądka, gdy widzi, na co on dokładnie patrzy.
— czasami przychodzę tutaj, kiedy potrzebuję jakiejś odmiany. nie tylko ja. wielu lekarzy tak robi. kiedy na co dzień masz do czynienia ze śmiercią, miło sobie na nie popatrzeć — wyjaśnia, lekko wysuwa brodę i wskazuje na kilkanaście równych rzędów kołysek.
dzieci.
różowe niemowlaki.
— n—nie wiedziałam, że... nie wiedziałam, że lubisz dzieci. — hyeri zaciska palce na statywie kroplówki i próbuje przełknąć ślinę, ale nie może. całe gardło ma suche.
— nie lubię — prycha jaebum — ale widok tych karzełków jest... pocieszający. trochę podnosi na duchu, wiesz? ich życie dopiero się zaczyna.
— ach tak... — krzywy uśmiech. nawet nie krzywy, ale zwykła karykatura z łzami cisnącymi się do oczu. — ale mi i tak byłoby ciężko przyzwyczaić się do śmierci. chyba nie nadawałabym się na lekarza.
— do wszystkiego można przywyknąć — jaebum wzdycha zrezygnowany i jeszcze coś dodaje, ale jego słowa umykają hyeri, jak kurz w czasie ulewy. osiadają gdzieś na samym dnie, gdzie ona nawet nie ma dostępu.
poza tym nawet się nie stara o to, żeby go usłyszeć.
jej uwaga jest skupiona na czymś zupełnie innym, co inne jest ważne.
wielka głowa, z której wystają rzadkie kosmyki czarnych włosów. duże oczy, które zdają się utkwione właśnie w niej. niemowlaki nie potrafią się uśmiechać, ale ten właśnie to robi. tylko dla niej, tylko do niej.
nawet nie zauważa, jak jej ręka unosi się do góry. dopiero gdy jej palce zatrzymują się na chłodnej szybie, wytaczając nikły ślad, jakby gładząc niemowlę po okrągłym policzku, zauważa to.
— miałaby już cztery lata... — wykrztusza z siebie. czuje na sobie zdezorientowany wzrok jaebuma, ale nie może się zdobyć, żeby odwzajemnić spojrzenie. — straciłam ją sześć dni po pogrzebie.
— ... przykro mi.
— mi też. takie życie... najwidoczniej nie to było mi pisane.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top