三
budzi ją światło skierowane wprost na jej siłą rozwartą powiekę. próbuje się od niego odpędzić. nie może. czuje się taka ciężka, nie jest w stanie się poruszyć. szorstki materiał pościeli nieprzyjemnie ociera się o jej skórę, kiedy ostatkami sił przewraca się na bok.
światło znika. zostają ciemne plamki. hyeri próbuje się ich pozbyć. mruga. widzi zielony mundurek i poszarzałą twarz.
— to chyba już święta, bo lee hyeri wróciła. masz lepsze wyczucie czasu, niż mikołaj. na co komu kalendarze, skoro jesteś ty? — jaebum chowa małą latarkę do kieszeni.
hyeri chce się zaśmiać, ale brakuje jej tchu. dźwiga się na łokcie i opiera o metalowe wezgłowie łóżka.
— nie musiałeś się fatygować — wysapuje. — to nie pierwszy, ani ostatni raz.
— mam nocną zmianę, a że nic się nie dzieje, to przyszedłem zobaczyć, czy już cię przyjęli. co za zbieg okoliczności. miła niespodzianka.
niby brzmi logicznie, ale ona przygląda mu się badawczo. szuka litości w jego oczach. jedyne, co w nich, to zmęczenie, a ze złożonych na piersi ramion, wyczytuje zniecierpliwienie.
litości brak.
więc niech mu będzie.
— i tak niepotrzebnie się fatygowałeś. widzisz, że jestem. możesz wracać. na pewno masz dużo pracy.
— przecież właśnie powiedziałem, że nic się nie dzieje.
hyeri kwaśno ściąga usta.
im jaebum — jedna z nielicznych osób, która przetrwała czystki, które wytrwale urządzała w szeregach swoich bliskich.
i źle.
ale w sumie nigdy nie byli blisko, więc też nie było, co ucinać. jedyne, łączące ich ogniwo samo się wykruszyło.
przetrzymuje go zaledwie kilka dni w roku. to może przeżyć.
jaebum przyciąga krzesło bliżej łóżka. drewniane nogi chrobocą o posadzkę, a później stękają w proteście, kiedy siada. ściąga chirurgiczny czepek z głowy, tarmosi ulizane włosy. na bardziej zmęczonego już wyglądać nie może.
co gorsza, wygląda, jakby zamierzał z nią jeszcze zostać.
— to już pięć lat, hyeri — zaczyna. — wiesz, że kiedyś musisz przestać.
znów chce się zaśmiać. tym razem z rozgoryczenia.
— sam wiesz, że to nie jest takie łatwe.
— jasne, rozumiem, ale nie o tym mówię — protestuje. patrzy na nią. jego wzrok przeszywa ją. nie podoba jej się kierunek, w jakim zmierza ta rozmowa. — to się robi niebezpieczne. co roku jest to samo. w końcu przyjdzie dzień, że nie będą w stanie ci pomóc. wystarczy, że spóźnią się kilka minut. to wystarczy.
nie wierzy, że i on z nią zaczyna. nie wierzy, że i na niego musi zastosować to monotonne zdanie.
ale on sobie na to nie pozwala. ucina jej w pół słowa.
— przestań to powtarzać! on. nie. żyje. przestań na niego czekać, hyeri. jackson już nie wróci.
tym razem faktycznie wybucha śmiechem.
jednak zakrywa oczy, chowa swoje łzy, zanim powie:
— wiem, jaebum. jeszcze nie zwariowałam.
chyba.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top