𝐚𝐦𝐛𝐢𝐜𝐣𝐚

Ludzie mawiali, że wojna, choć czasem konieczna do osiągnięcia pokoju, jest zła. Przeklinali ją, zupełnie jakby sami byli idealni, pozbawieni skaz. Powtarzali to jak w amoku, wyrzekali się jej, potem dawali się ponieść emocjom i wywoływali ją znowu. Byli ślepcami. Nie potrafili dostrzec, że wojna w pojedynkę niczego nie była w stanie osiągnąć. Była taka sama, jak wszystko wokół — bezradna. Potrzebowała pionków, którymi mogłaby się posłużyć, żeby siać zniszczenie: często niematerialna nienawiść, sztylety, pociski. Tytani. To wszystko stanowiło jej prywatny arsenał, a ci, którzy niczym niepopełniający błędów hipokryci całą winę zrzucali na nią, podawali jej to jak na tacy.

Porco lubił nazywać ich głupcami.

Zawsze wyśmiewał się z ich obłudy. Wiedział, że pod pewnymi względami niczym się od nich nie różnił, że dla zachowania odpowiednich standardów sam pozwolił zrobić z siebie taki pionek. Zabijał i siał zniszczenie, czyli robił dokładnie to, czego chciał za wszelką cenę oszczędzić swoim ukochanym bliskim. Rozbijał rodziny niby żywy pocisk, tak bardzo przy tym różny od tych, które śmigały mu nad głową, jak to możliwe.

Zagłuszały jego szepty. Zdawało mu się, że jęknął, że gdzieś w najgłębszych zakamarkach jego umysłu pojawiła się myśl, ale żadnej z tych rzeczy nie usłyszał. Za głośno było wokół. Strzały zagłuszały prawie wszystko.

Nie miały wpływu tylko na wspomnienia.

Najpierw zobaczył brata. Marcel zawsze był dla niego dobry, nawet jeśli akurat im się nie układało. Byli rodzeństwem, mieszkali pod jednym dachem, a więc naturalnie zdarzały się między nimi utarczki. Wtedy jeszcze Porco się tym zanadto nie przejmował, ponieważ wierzył, że ma czas — że obaj mają czas. Rzadko przepraszał i rzadko przeprosiny przyjmował. Jakoś tak się składało, że prędzej czy później powód sprzeczki odchodził w zapomnienie, a oni z tej czy innej przyczyny zaczynali znów działać razem.

Szli przez życie z uniesionymi głowami. Byli dumni. Nigdy nie wstydzili się pochodzenia, mimo że miewali problemy z wyzbyciem się ogarniającego ich żalu. Teraz dumny posiadacz przeklętej mocy uważał, że jedynie to uczucie tłumili, nie znajdując w sobie wystarczająco dużo siły, żeby je pokonać. Cóż... Może w rzeczywistości wcale nie byli silni. Może najlepiej opisującym ich pseudo-erdiański duet słowem było słowo słabi. Koniec końców nie umieli nawet doprowadzić sprawy do końca. Nie umieli zawalczyć o honor, który odebrano im wraz z dniem poczęcia. Najpierw Marcel, teraz on, Porco. Porco Galliard.

A jednak byli słabsi od nich. Jednak istnieli ludzie gorsi, z mniejszymi predyspozycjami. To nieprawda, że problem tkwił w nich.

Reiner nim był.

— Przekonałem dowódców, że ty się bardziej nadajesz, żeby chronić mojego brata! — krzyknął rozjuszony, zdesperowany Marcel.

Ratował go. Robił wszystko, co mógł, żeby Porco nie poszedł w jego ślady. W tej drużynie to on był tym roztropniejszym, empatycznym. Myślał o najbliższym sobie człowieku, podczas gdy ten człowiek nie zadał sobie trudu, by pomyśleć o nim. Gnał tylko za potęgą, za ambicją. Pragnął wzrastać w siłę, przeć zawsze przed siebie, nigdy się nie cofać.

Myślał o tym, żeby zabijać. Dla honoru, nie dla chwały. Wbrew pozorom to były dwa całkiem różne pojęcia. Porco nie potrzebował uwielbienia. Jedynym, czego mu brakowało, było poczucie, że ma takie samo prawo do życia, jak wszyscy inni.

Był też brat. Marcel. Jego też pragnął mieć, żywego i namacalnego, a nie tylko marną namiastkę jego umysłu, resztki błąkającej się gdzieś świadomości.

Kochał go i to, co dzięki diabelskiemu nasieniu oglądał, było dla niego na wagę złota.

Tylko że oprócz tego było coś jeszcze.

Kobieta.

— Jesteś zbyt spięty — mówiła, zaciskając palce na jego ramionach. — Musisz się rozluźnić.

Patrzył na nią. Słuchał jej głosu. Kosmyki czarnych włosów opadały mu na barki, gdy pochylała się, szepcząc mu do ucha uspokajające słowa.

— Ta ambicja kiedyś mnie zniszczy — powiedział. — Może zniszczy nas wszystkich.

Pieck miała ładny śmiech. Miły dla ucha. Szczery. Porco wiedział, że kiedy się śmiała, robiła to, bo tak chciała. Nie miała w zwyczaju zadowalać innych na siłę. Czerpała z życia, ile mogła, a choć sprawiała wrażenie spokojnej, była w rzeczywistości cichą wodą.

Była pijana. Piękna.

Tamtej nocy cała jego.

Nie całowali się. Nie uprawiali seksu. Po prostu trwali razem. Za towarzysza mieli ciszę prawie pustego mieszkania i kilka butelek rozpływającego się w ustach wina. Mieli łóżko, na którym siedział, podczas gdy ona trzymała głowę na jego kolanach. Delektowała się jego palcami w swoich włosach bardziej niż słodko-kwaśnym smakiem alkoholu. Milczała z nim, rozmawiała.

Mógł wtedy na nią liczyć.

— Tak naprawdę nigdy tego nie chciałem — przyznał. — Tej mocy. Oddałbym ją za niego. Za jego powrót.

— Dziwnie słyszeć takie słowa z twoich ust, Porciu. — Spojrzała na niego. — Myślałam, że wszystkim, czego ci potrzeba, jest twoja ambicja. Myślałam, że jej spełnianie sprawia ci przyjemność.

Upił wtedy łyk wina i uśmiechnął się gorzko.

— Nie tak wielką, jak tamten czas z nim. Te kłótnie, zabawy... Już tego nie odzyskam, Pieck. I nigdy niczego tak kurewsko mocno nie żałowałem... jak właśnie tego.

Zdusił szloch. Cholernie chciało mu się płakać. Marzył o tym, żeby wydrzeć się na całe gardło, zakończyć tę farsę raz na zawsze.

Żeby nie było już dobrych i złych Erdian.

No tak. Zawsze coś. Wiecznie w biegu, wiecznie niezaspokojony.

Zbyt ambitny.

Wyszedł i powiedział to. Jego ciało przeszywał ból tak silny, jakiego jeszcze nie czuł, a jednak potrafił utrzymać się na nogach. Potrafił mówić.

To nie ty, to ja.

To zawsze byłem ja.

Wygrałem, Reiner.

I wtedy wreszcie się zatrzymał. Zobaczył go.

— Chodź — powiedział Marcel.

Porco poszedł. Nie bez żalu, za to z uśmiechem tak szczerym, że nie dało się lepszego uświadczyć na świecie. Bo on taki już był. Zawsze najlepszy.

— Na twoje ręce, Falco. Nie zmarnuj tego.

Bracia znowu byli razem.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top