34 - Trapped
Kto dziś umrze? :D
3000 ;)
~~~~~~~~~~~~~
Jeongguk:
Sohye nie wróciła zbyt szybko od swojego Alfy, dzięki czemu miałem trochę czasu, aby posiedzieć w samotności, patrząc na bawiące się wilczki, które tylko czasami domagały się mojej uwagi. Widziałem, że zaczynało im brakować Jimina, bo ich noski nieraz szukały jego zapachu, niezadowolone z ciągłej obecności przy nich jedynie mamy. Jednak mogłem tylko odwracać ich uwagę, nie pozwalając zbyt długo o tym myśleć. Tak samo jak sobie. Choć nasze spotkanie na balkonie i obietnica wydostania nas stąd, ani na chwilę nie mogła opuścić mojego umysłu, przez co było mi podwójnie ciężko.
Opiekująca się nami Omega, przyszła do nas razem z kolacją, którą mogłem nakarmić trójkę potrzebujących tego dzieci, oraz trochę niechętnie siebie. Nadal nie miałem apetytu i przez te kilka dni na pewno zrzuciłem kolejne kilogramy, których zrzucać nie powinienem. Ale nie potrafiłem się zmuszać do jedzenia, wiedząc że przez ciągły stres i tak w końcu bym to zwrócił.
Po nakarmieniu i położeniu wszystkich dzieci, zaśpiewałem im jeszcze kołysankę. Co prawda Sunyoung nie był zbyt chętny, aby zasnąć, woląc się bawić pluszakami. I zapewne postarałbym się go uśpić, jednak Sohye oznajmiła mi, że jakiś Alfa mnie wybrał i muszę się teraz do niego udać, bo mnie do siebie wezwał.
Nieprzyjemny dreszcz przebiegł po moich plecach po usłyszeniu takiej informacji. I nieważne jak bardzo miałem w tej chwili ochotę po prostu stąd uciec, nie chcąc pozwolić się nikomu dotknąć, musiałem chronić nasze dzieci. A jeśli nie poddam się ich woli, na pewno je skrzywdzą.
Dałem jeszcze tylko buziaki w czółka wszystkim trzem wilczkom, po czym wstałem z krzesła, dostawionego do łóżeczek, i ruszyłem za Sohye. Omega poprowadziła mnie prosto na dość odległy korytarz, z którego można było trafić do wielu pomieszczeń. Zatrzymaliśmy się przed jednym z nich i zanim dziewczyna otworzyła mi do niego drzwi, usłyszałem:
– Twój Alfa na pewno to zrozumie.
Byłem jeszcze bardziej przerażony, bo takie słowa mówiły mi wprost, że zostanę skrzywdzony. Znowu. I jeśli kiedyś liczyłem, że naznaczenie, widniejące na mojej szyi, cokolwiek zmieni, powinienem przypomnieć sobie jak działa ten świat, nie przestrzegając żadnych zasad. Nawet nienaruszalności czyichś partnerów.
Przekroczyłem próg ogromnego pokoju, zaraz napotykając wzrokiem Alfę, który mnie wybrał. Miał taki sam kolor włosów jak mój ukochany, jednak nawet jeśli próbowali mnie w ten sposób do niego przekonać, to w ogóle nie działało. Szczególnie że mężczyzna stojący przy łóżku w samych spodniach, nie wyglądał na nikogo sympatycznego. Raczej był tak samo bezduszny jak reszta mieszkających tutaj Alf.
Mierzyłem go zdenerwowanym wzrokiem, nie mając zamiaru ruszyć się z miejsca. Nawet jeśli ręce lekko drżały mi ze strachu, bo nie spodziewałem się, aby był dla mnie delikatny.
Hyung, proszę, przybądź po mnie jak najszybciej.
– Zbliż się, Omego – rozkazał ten cały Jongin, którego wzroku może i powinienem unikać, pokazując w ten sposób swoją uległość wobec Alf. Ale w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich razów, kiedy któryś z nich postanowił mnie wykorzystać, teraz byłem tego w pełni świadomy, przez co pragnąłem stąd jedynie uciec, nie czując żadnego pożądania.
– Nie – odpowiedziałem krótko, lecz stanowczo, nadal wpatrując się w jego brązowe, zimne oczy.
– Każde twoje sprzeciwienie się mojej woli, naraża twoje dzieci – powiedział, zachowując całkowity spokój, który co najwyżej mógł być ciszą przed burzą, jeśli nadal mu nie ulegnę.
– Jestem naznaczony, nie możesz mnie tknąć, Alfo – przypomniałem, zaciskając pięści na mojej tunice, jakby chcąc się dodatkowo chronić przed tym, do czego zaraz dojdzie.
– Oczywiście, że mogę. Twój Alfa – zaczął, wypowiadając te dwa słowa dość pogardliwie, za co miałem ochotę uderzyć go najbliższym przedmiotem, który wpadłby mi w rękę – już za kilka dni będzie martwy. Nie każ mi doprowadzać cię siłą do łóżka – dodał, gdy nadal powstrzymywałem się przed zadaniem mu jakiegoś ciosu. Niestety wiedziałem, że w ten sposób nie tylko naraziłbym swoje dzieci, a również siebie. W końcu moja siła nie mogła się równać tej alfiej.
Nie mogłem się powstrzymać przed prychnięciem na te słowa. Bo wierzyłem, że w obronie mnie i naszych dzieci, hyung zrobi wszystko, aby taki scenariusz się nie spełnił. Jednak wiedziałem też, że nie uniknie przy tym cierpienia, a to z kolei sprawiło, że mój bojowy nastrój zamienił się w spuszczenie wzroku i przygryzienie warg.
Moja reakcja wywołała głośne, wilcze warknięcie ze strony Jongina. Jeszcze nigdy nie miałem okazji usłyszeć tak groźnego dźwięku, bo żaden człowiek, posiadający w sobie tę wilczą cząstkę, nie brzmiał jak prawdziwe, niebezpieczne zwierzę.
I ledwo podniosłem spojrzenie z powrotem na Alfę, a mężczyzna już był przy mnie, łapiąc za łokieć i przeciągając prosto na łóżko. Siła, jakiej przy tym użył, nie tylko wywołała ból w ręce, a również cichy jęk spowodowany nagłym i gwałtownym wylądowaniem na materacu.
Mój instynkt kazał mi jak najszybciej od niego uciec. I zanim zastanowiłem się nad konsekwencjami takiego czynu, zmusiłem swoje nogi do współpracy i przeniesienia mnie na drugi koniec łóżka. Ale mogłem się spodziewać, że nie zdążę przesunąć się choćby o jeden metr od Jongina, bo ten już łapał mnie za kostkę, przyciągając z powrotem do tego samego miejsca.
Teraz pozostał mi tylko strach. Szczególnie kiedy mężczyzna, tuż po przeniesieniu się nad moje kulące powoli ciało, zamienił się w wilka. Tak samo dużego i przerażającego, jak ten, który skrzywdził mnie jeszcze w dzieciństwie.
Nie rób mi krzywdy. Nie rób mi krzywdy. Nie rób mi krzywdy.
Zamknąłem oczy, mocno zaciskając przy tym powieki. A kiedy poczułem gorący oddech na swoim policzku, a zaraz po tym trącenie go nieco mokrym nosem, po prostu mnie sparaliżowało. Jongin niestety na tym nie poprzestał i nie zwracając uwagi na mój stan, przeniósł się tuż na moją szyję, zaczynając ją nie tylko obwąchiwać, a również zostawiać tam swój zapach.
Zdołałem podnieść powoli ręce, tak aby przenieść je na klatkę piersiową i choć trochę obejmować swoje drżące ciało. W głowie nadal powtarzałem te cztery słowa, obawiając się, że jednak zmieni nagle zdanie i zamiast uczynić mnie swoją Omegą, po prostu mnie zabije.
Na szczęście dotykający mojej szyi pysk, zamienił się w końcu w zachłanne usta, które również nie odrywały się od mojej skóry, chcąc ją najwyraźniej pokryć tym silnym, alfim zapachem. Nawet nie byłem w stanie odgadnąć co to była za woń, bo za bardzo skupiałem się na chęci ucieczki lub po prostu zniknięcia.
Jedna z rąk Jongina zacisnęła się na moim biodrze, podkreślając że nie mam szans na uwolnienie się od niego. Czułem się przez to przytłoczony i tak bardzo bezbronny, że kwestią kolejnych sekund było pojawienie się łez na moich policzkach.
– Nie zrobię ci krzywdy, jeśli mnie do tego nie zmusisz – odezwał się ponownie, tuż przy moim uchu, a to sprawiło, że przekręciłem jeszcze bardziej głowę na bok. Jego druga ręka w końcu postanowiła znaleźć sobie jakieś równie nieprzyjemne zastosowanie, lądując pod moją tuniką i zaczynając dotykać mojej skóry. – Postaramy się, abyś urodził mi zdrowego wilczka. Zaopiekuję się tobą i twoją trójką, ale musisz być mi posłuszny – dodał, przez co musiałem powstrzymać głośny, cierpiętniczy jęk, woląc z nim nie walczyć i nie okazywać żadnych negatywnych uczuć, aby po wszystkim móc wrócić do moich dzieci i być w stanie się nimi zajmować.
Modliłem się już tylko o jak najszybsze zakończenie tego wszystkiego, kiedy jego ręce i usta nadal nie odrywały się od mojego ciała, wywołując obrzydzenie i wstręt. Jednak nawet nie zdążył zdjąć ze mnie choćby tuniki, gdy do naszych uszu doleciało głośne wycie wilków. A to natychmiast sprawiło, że Jongin oderwał się od mojego ciała, zaalarmowany takim dźwiękiem.
– Intruz. Nie waż się stąd ruszać – rozkazał, przenosząc się na podłogę i zaczynając biec w stronę drzwi.
Zdołałem zarejestrować jak przemienia się tuż po ich otwarciu i choć wiedziałem, że powinienem stąd jak najszybciej uciekać, nie potrafiłem się ruszyć. Nie przez jego słowa, a przez dotyk i zapach, który na mnie zostawił.
Musiałem ponownie przymknąć oczy i spróbować uświadomić sobie, co taki alarm oznacza, aby poderwać się w końcu do góry i wrócić do mojego poprzedniego, bojowego nastawienia.
Muszę pójść po dzieci. I znaleźć hyunga. Dzieci i hyung.
Moje ciało nadal się lekko trzęsło, gdy stanąłem już na równe nogi. Próbowałem choć trochę zetrzeć ten mocny, leśny zapach z mojej szyi, ale moje pocieranie dłonią o skórę, niewiele dało. Starałem się to jednak zignorować, łapiąc za najbliższy przedmiot, który posłuży mi do ewentualnej walki. A metalowa figurka na pewno będzie w stanie uszkodzić jakiegokolwiek napastnika.
Wybiegłem stamtąd, nadal pocierając jedną dłonią swoją szyję, i zacząłem kierować się prosto do pokoju, w którym przebywałem z Sohye i dziećmi. Jednak z każdym kolejnym krokiem i zakrętem, zaczynałem coraz wyraźniej słyszeć odgłosy chłapnięć pyskami, warknięć i uderzeń. Choć w pewnym momencie, oprócz tych dźwięków, dotarł do mnie znajomy, męski głos, którego nie mogłem od razu rozpoznać:
– Jeongguk.
Słysząc swoje imię, natychmiast podniosłem trzymany przedmiot do góry, odwracając się w stronę napastnika i już będąc gotów go uderzyć. Oczywiście dopóki nie zrozumiałem, że to Yoongi.
Yoongi? Ale...
– Hyung... co ty tutaj robisz? – zapytałem zmartwiony, opuszczając dłoń z figurką i przyglądając się czarnowłosemu Becie, który zaraz do mnie podbiegł.
– Zabieramy cię stąd. Szybko! – Starszy złapał moją wolną dłoń, zaczynając mnie gdzieś ciągnąć. Oczywiście z początku mu na to pozwalałem, starając się dotrzymać mu tempa. Ale miałem tyle pytań i obaw, że kiedy dotarł do mnie krzyk mojego ukochanego, natychmiast się zatrzymałem, patrząc ponowie w stronę, w którą biegłem.
– Jimin hyung! – krzyknąłem, czując jak moje serce przyspiesza, przez strach o partnera.
Yoongi od razu na to zareagował, przyciągając mnie do siebie i zasłaniając mi usta dłonią.
– Jeongguk, znajdą nas – przypomniał, brzmiąc na nieco spanikowanego.
Chciałem mu się wyrwać, bo teraz to bezpieczeństwo Jimina i naszych dzieci, było dla mnie najważniejsze, a nie moje własne. Lecz chłopak znów zaczął mnie ciągnąć w przeciwną stronę, nie pozwalając wyrwać się z jego uścisku.
Niestety będąc tuż przy zakręcie, prowadzącym na kolejny korytarz, napotkaliśmy jednego ze zmiennokształtnych. Wilk warczał na nas głośno, zmuszając do zatrzymania. A ja miałem ochotę użyć mojej jedynej broni, aby chociaż go zdezorientować. Choć Yoongi szybciej podjął decyzję o następnym kroku, chowając mnie za siebie, a następnie lekko odpychając, gdy zmiennokształtny rzucił się w naszą stronę.
To były naprawdę szybkie sekundy, w których wilk zranił mojego przyjaciela prosto w bok, po czym słysząc jakieś skomlenie, postanowił nas mimo wszystko zostawić, uciekając do zranionego ukochanego lub kogoś z rodziny.
– Hyung! – krzyknąłem, po czym rzuciłem w końcu tę figurkę, dopadając do czarnowłosego, który trzymał się za krwawiące miejsce. Jego sweter szybko zaczynał przesiąkać czerwoną cieczą, dlatego kiedy przy nim klęknąłem, bez zastanowienia ściągnąłem z siebie tunikę, pod którą miałem jeszcze jakąś bluzkę na ramiączkach. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam, hyung – powtarzałem spanikowany, odsuwając jego rękę od uszkodzonego boku, aby obwiązać go zdjętym ubraniem, zaciskając je na krwawiącym fragmencie.
Musiałem co jakiś czas wycierać szybko pojawiające się na moich policzkach łzy, aby nie stracić widoczności i dobrze zawiązać ten prowizoryczny opatrunek. Po mojej głowie ciągle krążyły pytania o konieczności przyjścia tutaj Yoongiego, który jeszcze dodatkowo musiał przeze mnie cierpieć. Chciałem mu powiedzieć, że powinien zostać przy swojej ukochanej i nigdy się dla mnie nie narażać. W końcu miał teraz wieść spokojne życie i być otaczany tylko miłością, a nie tak niepotrzebnym bólem.
– Nic... nic mi nie jest... musimy uciekać... – powiedział już nieco słabym tonem, przez który jeszcze bardziej miałem ochotę po prostu się rozpłakać.
Przygryzałem jednak mocno wargę, pozwalając tylko pojedynczym łzom spływać po moich policzkach. Bo teraz musiałem odnaleźć Jimina, udając się w stronę, z której dotarł do mnie jego krzyk, i nie pozwolić, aby go jeszcze bardziej skrzywdzili. Choćbym musiał z nimi walczyć tą nędzną figurką.
Jimin:
Walka nie jest dobrym rozwiązaniem. Nigdy nie była i nigdy nie będzie. Ale my – Alfy, tego nie rozumieliśmy. Każde uderzenie, które zadałem wilkom, było dla nich jak zabawa z dręczącą je muszką. Ja i bliźniacy byliśmy na tyle irytujący, aby chcieli nas zabić, ale jednocześnie bawili się z nami. Doskonale o tym wiedzieliśmy. Było nas znacznie mniej. Byliśmy znacznie słabsi. Byliśmy tylko ludźmi, nawet jeśli drzemała w nas natura wilków. Jako najstarszy powinienem chronić moją rodzinę. Ale to nie byli tylko Jeonggukie i nasze dzieci. To byli również moi bracia, którzy w tej chwili nadstawiali karki.
Za wszelką cenę próbowałem przyjmować na siebie wymierzone w nich ciosy i odciągać ich od niebezpieczeństwa. Lecz nie potrafiłem. To było ponad moje siły. A wilków było coraz więcej. Gromadziły się, niczym widownia, gotowa się na nas rzucić, gdy zabawa zacznie się robić zbyt uciążliwa. I nawet jeśli ani na chwilę nie traciłem skupienia, nie mogłem wyjść z tego bez szwanku.
Krzyk bólu wydobył się z mojego gardła, gdy wielka łapa przeorała pazurami moje plecy, zostawiając na nich koszmarnie bolesny ślad. Ale próbowałem nadal walczyć. Bronić bliźniaków, którzy nawet jako zabójcza dwójka, nie mogli sobie poradzić przy tak dużym zagrożeniu.
Widząc, jak jeden wilk szykuje się do skoku na Jihwana, popędziłem w jego stronę. Ale jeden z przeciwników w tym samym momencie machnął łapą i posłał mnie kilkanaście metrów do tyłu, kończąc ten lot mocnym uderzeniem cierpiącymi plecami w chłodną ścianę. Opadłem na podłogę, a w głowie kręciło mi się tak strasznie, że przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem.
– Jiminnie hyung.
Znajomy głos zabrzmiał tuż przy mnie, ale nie potrafiłem przypisać do niego żadnej twarzy. Jedyne co, do moich nozdrzy doleciał obcy zapach, alarmujący mnie o niebezpieczeństwie. Jednak ból pozwolił mi tylko na warknięcie w stronę napastnika.
Potrzebowałem kilku sekund, aby zorientować się, że obok mnie klęczy mój ukochany.
– Jeongguk... – jęknąłem, powoli podnosząc się na klęczki. – Dzieci są... bezpieczne... – dodałem, ciągle tracąc oddech. Ta informacja musi go przekonać do tego, aby jak najszybciej oddalił się od tego miejsca. – Uciekaj...
Podniosłem się ciężko na nogi, z pomocą chłopaka, ale wtedy odepchnąłem go lekko, aby dać do zrozumienia, co ma dalej robić. Jeongguk jednak zamiast mnie posłuchać, spojrzał w stronę nadal toczącej się walki, która z każdym krokiem zbliżała się w naszą stronę.
– Nie zostawię cię – oznajmił, zerkając na moje plecy, które nie wyglądały najlepiej, o czym świadczyła jego mina. – Oh, hyung...
Nie mogłem pozwolić, aby tu został. Nie chciałem, aby musiał patrzeć na jakiekolwiek krzywdy, które miałyby być mi zadane. Albo na moją śmierć.
Spojrzałem w bok i zobaczyłem powoli wlekącego się przyjaciela mojego ukochanego, który mocno przyciskał rękę do boku. Plama krwi na jego koszulce była na tyle duża, abym widział ją nawet z odległości tych kilku metrów. Kwestią minut było, aby się wykrwawił, a jego upór w stawianiu kolejnych kroków, na pewno przyspieszał ten proces.
– Zabierz Yoongiego... – poleciłem Jeonggukowi, próbując go zmusić do posłuszeństwa, ponownie odtrącając. – Uciekaj, natychmiast. Będziemy was chronić. Też uciekniemy.
Po tej deklaracji, pomimo braku sił i poczucia beznadziejności, oraz samobójczej strony tej misji, rzuciłem się znów w wir walki, nie mogąc zostawić braci samych ze zmiennokształtnymi.
Ostatni raz spojrzałem na Jeongguka, widząc na jego twarzy największy ból i przerażenie, ale nie było już odwrotu. Musiałem go chronić.
On musi przeżyć.
Nagle wszystko, co działo się wokół mnie, nabrało jeszcze szybszego tempa. Chyba zbliżał się moment, w którym zabawa się skończy, bo wilki z niecierpliwością przebierały łapami, a z piersi postronnych obserwatorów, wydobywały się coraz głośniejsze warkoty. Widziałem, jak Jihwan pada na ziemię, przyciśnięty do niej przez wielką łapę smoliście czarnego wilka. Widziałem, jak wielki pysk zbliża się do gardła Jihyuna. A w końcu zobaczyłem oczy wilka o srebrnej sierści, które miały w sobie tylko rządzę mordu, skierowane prosto na mnie. W tym momencie wiedziałem już, że właśnie tak wyglądają oczy śmierci. Czekałem tylko na jego skok.
Odgłosy walki zostały zagłuszone. Wycie, które rozległo się z gardeł kilkunastu wilków, znajdujących się gdzieś z dala od tego wszystkiego, układało się w nieznaną melodię, która sprawiła, że wszystkie wilki zamarły. Zaraz po tym moje uszy wyłapały dźwięk przecinającego powietrze helikoptera, zbliżające się coraz bardziej do tego przeklętego miejsca.
Wsparcie przybyło.
Nie ruszyłem się ani o centymetr, patrząc tylko, jak nasi przeciwnicy powoli zaczynają się wycofywać. Zdawało mi się, że słuchają uważnie tej melodii, rozumiejąc z niej coś więcej niż tylko jakieś potworne piękno.
Z tego nasłuchiwania, zostali wyrwani przez głosy Omeg i płacz dzieci, które pojawiły się za wilkami, błagając ich o pospieszenie się. Maluchy skomlały ze strachu, kuląc się przy nogach matek, a Alfy ruszyły w ich stronę, po drodze przemieniając się w ludzi, aby wydawać sobie nawzajem polecenia.
Nikt już nie zwracał na nas uwagi. Nikt chyba nawet nie pomyślał, aby któregokolwiek z nas zabić, korzystając z naszej słabości i wycieńczenia. Wszyscy po prostu uciekali, a ja mogłem tylko paść na zimną posadzkę, próbując złapać oddech, którego zaczynało mi brakować ze zmęczenia i bólu.
Zaskomlałem cicho, patrząc na moich braci, którzy również leżeli wyczerpani, z poszarpanymi ciałami. Ale obaj żyli.
Przekręciłem głowę w stronę Jeongguka, który już do mnie biegł, zostawiając za sobą Yoongiego. Beta usiadł na podłodze, a choć mówiłem, że nie biorę odpowiedzialności za to, co mu się stanie, czułem wyrzuty sumienia, że ucierpiał.
To wszystko przez moją cholerną niecierpliwość. Naraziłem ich wszystkich. Postawiłem wszystko na jedną kartę. I chyba Pierwsi Rodzice naprawdę nad nami czuwają, skoro nadal żyjemy.
Jeonggukie padł przy mnie na kolana, łapiąc moją dłoń w swoją, aby przytulić na moment do swojego policzka, po czym przycisnął do drugiej ręki, na której nawet nie zauważyłem wcześniej rany.
– Trzymaj tu, kochanie – polecił cicho, starając się pomóc mi podnieść.
Wyglądało to tak, jakby w panice chciał mnie stąd wyciągnąć, ale rozwalone plecy za bardzo teraz cierpiały, abym mu na to pozwolił.
Skomlałem, prosząc, aby przestał.
– Bracia... – powiedziałem cicho, odwracając się w stronę nadal leżących bliźniaków. – Zabierz ich, Jeonggukie...
– Najpierw ty, hyung – błagał, znów próbując mnie podnieść, ale w tym momencie na korytarzu pojawili się uzbrojeni policjanci, biegnący prosto w naszą stronę.
Gdzieś za nimi słychać było krzyki Seokjina, który na widok swojego brata ostrzegł, aby nie zrobili nam krzywdy.
Patrzyliśmy, jak podbiegają do nas, a Beta natychmiast złapał mojego Omegę w ramiona, tuląc go mocno do siebie.
– Jeonggukie... Nic ci nie jest? Zabiorę cię do karetki, chodź – prosił, na co lekko kiwnąłem głową, zgadzając się z nim, że młodszy potrzebował, aby teraz obejrzał go lekarz. Jego zdrowie było priorytetem, nie moje.
– Nie potrzebuję pomocy, hyung. Pomóż bliźniakom – zarządził jednak Jeongguk, odpychając brata, który pomimo krótkiego protestu, wraz ze swoim Alfą, poszedł do moich braci, aby pomóc im wstać i zabrać w bezpieczniejsze miejsce. – Dlaczego nie poczekaliście, hyung? – zaskomlał nagle mój ukochany, pomagając mi usiąść.
Musiałem oprzeć się o niego, aby utrzymać w tej pozycji.
– Musiałem was ochronić. Nie mogłem was zostawić w ich rękach. Każda minuta była cenna – wyjaśniłem cicho, pewny tego, że nawet znając konsekwencje, zrobiłbym to jeszcze raz, aby tylko wyrwać stamtąd Jeongguka.
– Na pewno nie jesteś ranny? Nic ci nie zrobili? – dopytywałem, starając się jakoś na niego zerknąć, aby ocenić stan jego ciała.
– Już wszystko jest w porządku, hyung. Nie zdążył mi nic zrobić – wyjaśnił cicho i smutno, na co mogłem tylko kiwnąć głową.
Delikatnie złożyłem pocałunek na jego skroni, aby w ten sposób dać mu choć namiastkę poczucia bezpieczeństwa w tym chaosie.
– Wracamy do domu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top