•Dzień 5 "Skok wiary"•

Nie potrafiłem uwierzyć własnej tapecie na telefonie. Miałem na niej rozbierającego się Chuuyę ze zboczonym uśmieszkiem i karteczką, na której pisało...

..."no podejdź, makrelo".

Najgorsze było to, że moje sprzeczne myśli dotyczyły tego, jak wyglądał, gdy skończył się rozbierać. Pokręciłem nerwowo głową, by wyzbyć się tego z głowy. Na chwilę pomogło. Rozejrzałem się też wokół. Byłem w windzie jadącej na całkiem wysokie piętro, w sumie na samą górę.

I w tej chwili dostałem wiadomość.

Chuu, chwilę temu
Dazai, co tak długo?

Wzdrygnąłem się lekko, ale postanowiłem odpisać, dla choćby głupiego wrażenia.

Ja, wysłano
Korki w windzie, sam rozumiesz.

Chuu, chwilę temu
Właśnie nie. Wino ci zwietrzeje i kolacja wystygnie. A ja wkurzę.

Parsknąłem śmiechem. Oczywiście, wino na pierwszym miejscu. Zmrużyłem oczy, ale zaraz stwierdziłem, że nie powinienem tego robić.

Paskudne mam te wspomnienia. Chyba jednak nie będzie mi żal tu umrzeć.

Biedny Francuzik...

Prychnąłem pod nosem, a gdy tylko szerzej otworzyłem oczy, byłem ma górze. Na dachu budynku rzeczywiście czekała kolacja, wino i... on. Uśmiechnąłem się lekko, zastanawiając się, jak to rozegrać.

Chuuya patrzył w dal, ale postukiwał palcami mocniej, im bliżej byłem, więc mnie dostrzegał, wiedział, że tu jestem.

— Rozumiem, że relacja między nami nie ma za wielu uczuć, bo są one nam obce i zbędne, ale mógłbyś mieć chociaż tyle taktu, by raz się nie spóźnić.

Uniosłem brwi, siadając naprzeciw niego.

— I czego się durnio gapisz, jak ten blondyn z Agencji w swój zeszycik? Dostrzegłeś na moim czole jakąś wymówkę?

— Kocham cię. — zakpiłem.

— A ja cię nie, ale lubię jak ci miękną nogi na mój widok. Powiedzieliśmy to sobie przecież na początku, prawda?

Uśmiechnąłem się pobłażliwie. Zrozumiałem go lepiej niż siebie. To w sumie idiotyczne. Zamruczałem pod nosem.

— Planujesz seks na stole? — zapytał, spoglądając w swoje wino w kieliszku.

— Prędzej skoczę z tego budynku na pysk.

— Droga wolna.

— Dziękuję. — wstałem i postawiłem kilka kroków w tamtą stronę.

— ...ale mógłbyś chociaż zjeść trochę. Przecież lubisz moją kuchnię.

Spojrzałem na jedzenie, na całkiem zachęcająco pachnące mięso i zorientowałem się, że dawno nic nie jadłem. Wróciłem do stołu i zacząłem jeść.

— Hmm... masz rację, gdybym szedł na egzekucję, chciałbym to jako ostatni posiłek.

— Znów nie wiesz co jesz, prawda?

— Punkt dla ciebie.

Chuuya westchnął lekko, znów zaczynając stukać palcami o stół. Jak gdyby nie było ciekawszego zajęcia we Wszechświecie. Ja za to jadłem, jakby naprawdę to miał być mój ostatni posiłek.

Bo przecież zaraz i tak umrę, prawda?

— Zawsze mnie zastanawiało, co ty we mnie widzisz. Nienawidzę cię, uznaje za debila, a ty i tak za mną chodzisz, tak jak Akutagawa niegdyś chodził za tobą.

No dobra, ta historia robi się coraz dziwniejsza.

I to w cholerę. Chcę to skończyć, byle jak najszybciej.

Nie będziesz żałował?

A niby kurde czego?

Tego, że psujesz życie Dazaiowi, który lubi być marionetką Chuuyi.

Wszyscy jesteśmy chorzy na umyśle.

My wszyscy Dazaie. Jakie to piękne i szczere. Debil poświęca innego debila.

Pieprz się.

Już wolę patrzeć na ciebie i Chuuyę.

— Gdzie tak odleciałeś? Nie miałeś czegoś do zrobienia? — zapytał Chuuya.

— Już, już. Nie planujesz mnie zatrzymać?

— Wolę się przynać, że Cię zepchnąłem.

— Wobec powyższego trzymam cię za słowo.

— Pomluję sobie ściany w piwnicy twoją krwią. A następnie zamknę w niej Akutagawę.

— Wątpię, yandere-chan.

— Spadaj.

Uśmiechnąłem się lekko i ruszyłem do krawędzi. Nigdy nie myślałem, że to będzie takie łatwe.

Pewnie dlatego, że w głębi duszy w każdym wcieleniu się nienawidzimy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top