•Dzień 4 "Corrida w Yokohamie"•
Była ciemna noc. Bardzo ciemna. Byłem w mieście. Poczułem czyjś dotyk na ramieniu i lekko się odwróciłem. To był Ranpo, uśmiechający się do mnie.
— Jesteś tu? Przez chwilę miałeś minę, jakbyś był umysłem w innym wymiarze.
Gdybyś tylko wiedział, jak blisko jesteś prawdy. Westchnąłem cicho i odwzajemniłem uśmiech.
— No to chodźmy, bo walki zaczną się bez nas. — powiedział, jak gdyby nigdy nic.
Walki? Zamyśliłem się, idąc obok. Sądząc po tym, że bandaże miałem zawiązane na rękach, możliwe, że to ja brałem w nich udział. W sumie po innych wymiarach można oczekiwać wszystkiego.
Minęliśmy policyjny patrol i weszliśmy do opuszczonego budynku. Tam, w przeciwieństwie do uliczek miasta, było pełno ludzi. Czuć było w środku zapach krwi, potu i alkoholu. Skrzywiłem się nieznacznie i poszedłem dalej.
— A z kim ta walka? — zapytałem, specjalnie dobierając słowa, by nie sugerować czy to moja walka, czy nie.
— Podobno dziś na ring wraca Akutagawa, więc się przygotuj. Podobno jest rozjuszony jak byk i nie zamierza przegrywać.
Znów to samo. Ktoś się na mnie rzuci, a ja mu się mam podłożyć. Chociaż nie, umrzeć na ringu... to się aż tak często nie zdarza.
— Podobno pokonał już dzisiejszego faworyta. Fani białego tygrysa nie są pewni, czy ich idol się z tego wyliże.
Aż mi się zrobiło go żal.
Nee... ryzyko zawodowe.
— Tylko nie daj się, dobrze, Dazai? Nie mam ochoty znowu przegrywać całej kasy. Ostatnio to prawie mnie z torbami puściłeś, skarbie. — mruknął, po czym przejechał mi dłonią po policzku i uśmiechając się dziwnie.
Następnie odszedł, kierując się do faceta od zakładów. Ja za to, wiedziony myślami dotarłem pod ring, gdzie przypadkowo wpadł na mnie jakiś facet. Od razu przeprosił i uciekł, a ja zauważyłem, że zakrwawił mi płaszcz. Wobec tego zdjąłem go z siebie, przerzuciłem przez ramię i... wpadłem na pewien pomysł.
Wskoczyłem na ring, ku uciesze zebranego grona, a płaszcz na chwilę zostawiłem na napiętym "ogrodzeniu" ringu. Nie miałem pojęcia, jak to się fachowo nazywa.
Tymczasem na ring trafił właśnie Akutagawa, w o wiele lżejszym stroju niż zwykle. Przeciągnąłem się lekko, a gdy sędzia miał dać sygnał na start walki, sienąłem po mój zaczerwieniony płaszcz.
Gdy tylko walka się zaczęła, a Akutagawa już miał się rzucić w moją stronę, wyciągnąłem płaszcz i zamachałem nim jak torreador. To od razu popachnęło go do działania. Warknął i jeszcze przyspieszył, jednak udało mi się odskoczyć.
Tłum radośnie zawył, więc ową sztuczkę powtórzyłem jeszcze raz i jeszcze raz. Wciąż działała, więc w sumie pokonałbym go na samo zmęczenie.
No, ewentualnie mógł się otrząsnąć i zacząć normalnie zachowywać.
Mówisz to z taką kpiną...
...jakby to było niemożliwe.
Moje myśli, zapewne te, które od zobaczenia się jako ćpuna nazywam "sprzecznymi", znów mnie nawiedziły.
Martwiłem się o Ranpo, o to, że znowu jie będzie miał pieniędzy na czynsz za nasze mieszkanie, czy będzie miał co jeść...
Czekaj...
..."nasze"?
Cóż, takiej relacji z Ranpo to bym się nigdzie i nigdy nie spodziewał!
Najlepsze jest to, że uświadamiałem sobie to sam.
I że robiłem to w trakcie dzikiej corridy.
Na nielegalnej arenie.
Z Akutagawą.
I szło mi zajebiście.
Nooo... ale to chyba jednak nie to było twoim celem, co? Kochasiu?
Punkt dla niego. Westchnąłem cicho, zauważając także, że tłum już się tym znudził, więc wybiegłem na środek, odrzucając swój płaszcz.
Sparowałem pierwszy cios, sparowałem drugi, ale trzeci...
...uderzył mnie tak znienacka w krocze, że padłem nim zdążyłem pomyśleć, by upaść. Akutagawa w pewnym sensie ułatwił mi sprawę, bo zaczął mnie dusić, zapewne nieźle wkurzony zabawianiem się w corridę.
A ja byłem tak... obolały, że ledwo miałem siłę na niego spojrzeć.
Miłość i inne cierpienia.
Zamknij się.
Jednak zamiast tego, zamknęły się moje oczy.
Boli.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top