•Dzień 11 "Odnaleziony za szybko"•

Spokój. Przynajmniej do czasu. Tym razem, jako że byłem sam w domu, zostawiłem telefon i wyszedłem na spacer. Westchnąłem znów, nawet nie myśląc nad tym, kim jest mój "wybranek", o ile jakiegokolwiek mam. Skoro nie było go przy mnie, uważałem, że raczej mnie nie odnajdzie. Chyba, że wtedy, gdy mnie już przejedzie metro.

Miałem sporo czasu, była wczesna, nocna godzina, pewnie podobna do wczorajszej. Wybrałem sobie mniej uczęszczaną o tej porze stację metra i postanowiłem tam pójść, bezzwłocznie.

Miasto w tej okolicy było ciche, czasem jedynie słyszałem odgłosy życia nielicznych nocnych marków. W innych przypadkach na odwrót, słyszałem z dala chrapanie mieszkańców mniejszych domków.

Czy umieranie stawało się dla mnie monotonne?

Chyba nie.

Po prostu... chciałem skończyć, to co zacząłem.

To już jedenasta śmierć.

Czy odnajdę pomysły na kolejne?

Przetarłem rozespane oczy i ziewnąłem. Zbliżałem się właśnie do owej stacji. Większość światełek w niej jeszcze całkiem dobrze działała. Chodził tamtędy kościsty chłopak, wyglądający na żebraka. To dość rzadki widok, ale nie dla mnie.

Tacy jak on objawiali się tylko o takich godzinach, o których nikt ich nie mógł dostrzec. Bo biednych miało nie być, mieli nie istnieć, ale byli.

Uśmiechnąłem się do niego lekko, dostrzegając, że zbiera on śmieci rozsypane wokół.

Wrzuciłem papierek tuż pod jego nogi, przybierając jeden z wredniejszych uśmiechów.

Poszedłem dalej, nie czekając na jego uśmiech, że w papierek zawinięte było tysiąc jenów.

Jeśli mogę, będę dobry.

A czy to ma w twojej sytuacji jakikolwiek sens?

Nie zapłacisz miedziakami kaucji.

Pokręciłem głową i poszedłem dalej. Zeskoczyłem na tory, a następnie ruszyłem nimi w mrok.

— Wiedziałem, że cię tu odnajdę, Dazai. — usłyszałem głos i już miałem się zaśmiać z kolejnego durnego żartu Kikai, gdy zrozumiałem, że to nie był on.

To był ktoś, kto stał tuż za mną i ten jeden raz, chyba pierwszy raz w życiu patrzył mi prosto w oczy.

Nad nami rozbłysła chyba zabytkowa już jarzeniówka, więc mogłem dokładnie dostrzec tego, kto stał tuż przede mną i bacznie mi się przyglądał.

Edogawa Ranpo we własnej osobie.

— Nie spodziewałeś się, że znajdę cię tak szybko, nieprawdaż? Mogłeś pomyśleć, zanim bez pytania wziąłeś z naszego mieszkania plan metra.

Westchnąłem cicho.

— Przecież to logiczne, że gdybyś chciał iść tam, gdzie cię nikt nie odnajdzie, wybrałbyś się na jedną z takich stacji. Tamten chłopak, który zbierał śmieci, wcale nie jest żebrakiem, tylko pracownikiem metra.

— A czemu pracuje o czwartej nad ranem?

— Ma silną fotoalergię i jest nocnym markiem.

— To wiele tłumaczy. — ucieszyło mnie, że zboczyliśmy z tematu, ale on najwyraźniej dostrzegł moją minę.

— Po co znowu próbujesz się zabić? Mówiłeś ostatnio, że wcale tego nie chcesz.

Przecież i tak by mi nie uwierzył.

Co mam mu do cholery powiedzieć?

NO CO?

GÓWNO.

Bardzo to było pomocne.

Nie ma za co.

Zastanowiło mnie nieco, do czego doszedłby Ranpo, gdybym nic nie powiedział.

To miałem zaraz usłyszeć.

— Dazai...

— Tak?

— Chodzi ci o Odę?

Zamrugałem nerwowo oczami, co chyba było moją wystarczającą odpowiedzią. Ranpo spuścił wzrok. Widziałem w jego wyrazie twarzy jakiś... żal.

Jest mu źle, bo nie potrafi zająć miesjca po Odasaku?

— N-nie, ja po prostu to... tego potrzebuję. To dla mnie nałóg, Ranpo.

— Wiem, kiedy kłamiesz. Wiem też, kiedy myślisz o Odzie. — westchnął cicho.

Usłyszałem odgłos nadjeżdżającego pojazdu. Podszedłem do Ranpo i zrobiłem pierwsze, na co wpadłem - pocałowałem go, po czym zepchnąłem z torów.

— Masz rację, Ranpo. Zawsze ją masz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top