be my therapy

Data jego urodzin zbliżała się coraz szybciej, a on sam marzył, aby zapaść się w ten dzień pod ziemię, nienawidził swoich urodzin. Nienawidził wspomnień związanych z nimi. Nienawidził tych wszystkich ludzi, którzy przybierali sztuczne uśmiechy na twarz i latali wokół ciebie by ci dogodzić, sprawić, abyś się uśmiechnął. To było niepotrzebne w jego życiu, zwłaszcza, gdy otrzymał diagnozę.

Już jakiś czas temu został zwolniony z policji - pracy jego marzeń, jego sensu życia, a jego wszystkie dni zlewały się ze sobą. Czy popadł w depresję przez to wszystko? Owszem, nawet udał się do pani psycholog, która poniekąd zajmowała się nim podczas, gdy jeszcze pracował w policji, postawiła jasną diagnozę.

Te słowa, te pozornie krótkie zdanie, które wypowiedziała kobieta, sprawiły, że Gregory nie miał ochoty wstawać z łóżka, nie chciał jeść, przestał odbierać telefony i odpisywać na sms'y, gdyby nie interwencja Hank'a, on był by już martwy, zmarłby z głodu lub wycieczenia, tylko on powstrzymywał go przed upadnięciem na dno, doglądał mu, pomagał, a nawet wspierał i starał się namówić na terapię. Montanha stanowczo odmawiał tego ostatniego, nie był zbyt przychylny na rozmowy, tym bardziej z obcą mu osobą, choć ludzie mówili, ze przed obcymi łatwiej się jest otworzyć - nie wierzył w to, bo sam nie potrafił nikomu powiedzieć o swoich problemach, wyjątkiem była ta psycholog, może był pijany lub na ćpany, gdy u niej bywał? Nie wiedział przyczyny dla którego spowiadał się jej, może jej tak naprawdę nie było i zwyczajnie obecność kobiety działała na niego łagodząco.

Łagodząco? To trochę jak kiedyś działał na niego pewien mężczyzna, mężczyzna, który zawrócił mu w głowie, oplatał swoimi nićmi, zacisnął pętlę na jego szyi i przyjemnie ucinał dostęp do tlenu, aby następnie boleśnie przekazać mu, że nie jest mu więcej potrzebny, wtedy też wszystko zaczęło się sypać. On stał się służbistą, wpadał częściej w złość, poirytowanie, co kończyło się nieprzyjemnościami z obywatelami, a potem z przełożonymi. Wyładowywał swoją frustrację na biednych obywatelach, lecz to przestało w ogóle działać, o ile kiedykolwiek działało, potem go zwolnili.

Dosadnie powiedzieli, że go tu nie chcą i nie potrzebują, pojechał wtedy na ich dach, łudził się, że go tam ujrzy, jednak na daremnie, go tam nie było, dlaczego miałby być? Przecież mu powiedział, nie mogło go tu być. Przepłakał całą noc, potem znalazł go Dante, który martwił się brakiem odzewu od strony bruneta, zabrał go do domu, choć wolałby zostać na tym dachu i umrzeć tam, teraz żałuję, że tego tam nie zrobił, bo mogło być piękniej na świecie bez niego, prawda?

Gregory westchnął, przeklinał swoje wspomnienia, nie zdawały się na nic. Wpatrywał się pusto w okno, za którym padał deszcz, on już dawno stracił iskierki w oczach, o jego ślicznym uśmiechu nie wspomnę, bo Gregory zapomniał jak zmuszało się mięśnie do wykrzywienia ich. Poprawił w swoich dłoniach kartki, kartki z tą pierdoloną diagnozą, której tak nienawidził przez ostatni miesiąc. Oh, gdyby tylko miał szanse na naprawienie swojego losu, to zrobiłby to, chyba zrobiłby.

Ciemne chmury i ponura pogoda, chyba idealnie opisywały jego uczucia, chaos pogodowy, tylko bez możliwości poprawy. Przeniósł zmęczony wzrok na kalendarz, 11 czerwca. Jego urodziny, które to już? 37? 38? Nie wiedział, nie chciał wiedzieć, nie było mu to potrzebne. odwrócił wzrok. Nie mógł patrzeć na tą datę. Znów jego brązowe oczy spotkały się z szybą i widokiem za nią, uspokajał go miejski widok, przypominał mu jedynie o nim, o pewnym chłopaku i choć go skrzywdził, to dalej o nim myślał chcąc dla niego jak najlepiej. On był skurwysynem bez serca, który go wykorzystał i zostawił, już wolałby żyć w ohydnym, ale ślicznym kłamstwie niż znać prawdę.

Nie spojrzał nawet na drzwi, gdy usłyszał szelest kluczy, a po chwili też przekręcanie zamka, myślał, że pewnie Hank wrócił z pracy, za chwilę zacznie mu opowiadać o jego dzisiejszym dniu, opowie o absurdach związanych z tym co ostatnio czytał, jego pies będzie bacznie przy nim siedział i słuchał go, potem Gregory wmusi siebie posiłek, weźmie tabletki, które niby mają ratować jego życie, a potem uda się do łazienki, aby to wszystko zwrócić. Jego organizm tego nie chciał, nie chciał być ratowany, nie chciał już nic oprócz tego specyficznego zapachu i szarych włosów.

Jakim zdziwieniem dla niego było, gdy zamiast wesołego głosu Overa i odgłosu psich pazurów obijających się o panele, usłyszał ciche kroki, a potem poczuł mocny uścisk, przyjemny i ciepły uścisk, zwykle przytulenie.

Łzy stanęły mu w oczach, nie wierzył, bo przecież on go nie chciał znać, więc dlaczego?

Dlaczego tu przyszedł?

Nie wiedział, nie znał odpowiedzi na to pytanie, czuł jak z jego pękniętego serduszka wydobywa się ciepło, choć tego ciepłem nie można było nazwać, delikatnym powiewem wiosny, niczym więcej, gdyż nie był zdolny do niczego więcej, był pusty, choć dziwnie szczęśliwy. Jak to możliwe?

- Ja... Ja przepraszam... Nie wiedziałem, Grzesiu wybacz mi. - do jego uszu dotarł cichy głos siwowłosego mężczyzny, miał taką cudowna barwę, którą brunet kochał, mimo, że go tak zraniła. Ten zapach, który go uzależniał znowu wrócił, po co?

Ciepłe dłonie na jego policzku, spojrzenie zeszklonych złotych oczu, ciepły palec, który starł jego łzy, mógł się wpatrywać w głęboki bursztyn oczu Erwina długimi wieczorami, a nigdy by mu się nie znudziły, kochał je, kiedyś je kochał, teraz nie umiał nazwać tego uczucia. Potem złote oczy spoczęły na dokumentach, które trzymał, niedbale młodszy je wziął. Przeczytał coś co Montanha dawno wiedział i chciał zapomnieć. Żałosne.

Wypadek, sepsa, brak nogi, głęboka depresja i bulimia, nowotwór złośliwy.

Tyle złotookiemu udało się zrozumieć z dokumentu. Zakrył usta z szoku, to była jego wina, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bo go zostawił, zniszczył i dobił, bo tak zażyczyli sobie jego przyjaciele. Dopiero teraz docierało do niego, że on traci swojego ukochanego, jak żałośnie.

Oh, a potem do jego uszu dotarła rozmowa, Erwin rozmawiał z Hankiem, choć wolał jej nie słuchać. Wyłączył się, lecz stwierdzenie, że ból odciął mu świadomość było bardziej adekwatne. Czuł, że to nadchodzi, zbliża się nieubłaganie, zaraz zacznie wyrywać jemu duszę i zabierze do piekła, aby tam ją uwięzić, a następnie spalić i potępić.

- Hank, musi być jakiś sposób! - wykłócał się niedowierzający w to co słyszy od policjanta. Nie rozumiał, nie rozumiał jak bardzo jego miłość upadła przez niego samego, jak bardzo jemu zaszkodził i zniszczył. Jak on mógł? Widząc jedynie smutne pokręcenie głową przez Overa, podszedł do Gregorego, wziął krzesło, aby uścisnąć obok niego, przytulił go, on go tracił. Wtulił się w jego klatkę piersiową, łkał cicho, mając nadzieję, ze jego łzy zmyją widmo utraty go, zmyją wszystko i wrócą do czasów gdzie było lepiej.

- Kocham Cię Grzesiu. - To było ostatnie zdanie jakie usłyszał Gregory przed opadnięciem jego powiek, które okropnie ciążyły mu przez ostatnie pół roku, w końcu czuł się czysty i wolny, jego umysł był bez skazy, a jego ciało piękne i zdrowe, tak jak na początku, ten stan mu odpowiadał. Chciał tu zostać, nie chciał wracać do tego co było, nie chciał wracać do bólu, smutku i samotności, nie chciał wracać wspomnieniami do niego, chciał po prostu być szczęśliwy, chociaż przez chwilę.

Tak zakończyły się ostatnie urodziny pewnego bruneta, który chciał być jedynie kochany.

---

[1170]

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top